Przeszkadzają ci dzieci w restauracji? To siedź w domu!
To był zwykły dzień. Dostałam apetyt na rozgrzewający ramen. Ponieważ dzieci lubią rosołki, stwierdziłam, że fajnie wybrać się na taki obiad razem. W teorii pomysł brzmi bombowo – gorzej z praktyką. Przez godzinę szukaliśmy odpowiedniej restauracji, bo poznańska czołówka jest raczej nastawiona na studentów lub pary. To wtedy zaczęłam się zastanawiać, dlaczego miejsc, choć minimalnie przystosowanych pod rodziny z dziećmi (czyli nie, że zaraz kącik zabaw, wysokie krzesełka i przewijak w toalecie, ale chociaż większy stolik!), jest tak TRAGICZNIE mało? Czy jesteśmy zdani tylko na frytki z nuggetsami z Maca ewentualnie na pizzę lub obiad w IKEA? Dlaczego dzieci w restauracji tak rzadko są mile widziane? Czy restauratorzy o nas nie dbają, bo nie chodzimy do restauracji; czy nie chodzimy do restauracji, bo o nas nie dbają?
To pytanie zadałam na Story. Okazało się, że…
PRAWIE 70% RODZIN NIE JADA NA MIEŚCIE!
Powody zaznaczałyście różne:
- 7% nie chodzi do restauracji, bo dzieci jedzą tylko to, co ugotuje mama,
- 20% nie ma takiego zwyczaju,
- 31% nie je na mieście, bo restauracje nie są przygotowane na rodziny,
- 42% nie może sobie pozwolić na tę przyjemność ze względu na cenę.
W privach często pisałyście mi również, że unikacie restauracji, bo nikt tam nie jest gotowy na wasze dziecko. Ludzie się dziwnie patrzą, obsługujące was kelnerki chodzą naburmuszone, a po obiedzie zamiast wypoczęci: wychodzicie styrani.
Z powyższego wynika, że restauratorzy o nas nie dbają, bo rzadko nas widzą na swojej sali. Aż 69% z tych, którzy nie jedzą na mieście, jako powód podało: cenę, przyzwyczajenia, apetyty dziecka i jego humory, wcale nie brak wysokich krzesełek czy kącików zabaw. W Polsce nie ma jeszcze kultury jedzenia na mieście.
Z drugiej strony 30% rodzin chodzi chętnie i często, a drugie 30% chodziłoby, gdyby restauracje choć trochę się dla nas postarały. Jest o co powalczyć, bo to więcej niż co druga rodzina!
Jednak restauratorzy mają to gdzieś.
DLACZEGO RESTAURACJE TAK RZADKO SĄ PRZYGOTOWANE NA RODZINY Z DZIEĆMI?
1. „Kącik zabaw to jeden stolik” – napisała mi architektka wnętrz, która miała okazję projektować przestrzenie restauracji. Ponieważ właściciel płaci czynsz za każdy metr kwadratowy, który wynajmuje, nic dziwnego, że zależy mu na tym, aby ten metr na siebie zarabiał.
Z tego powodu na przykład w restauracjach nad morzem jest tak mało toalet ;).
To dość krótkowzroczne podejście, bo wydzielenie małego kącika dla dzieci może przyciągnąć więcej gości, ale umówmy się: nie każda restauracja musi o tych gości zabiegać. Jeśli jest dobra kuchnia i lokalizacja – klienci walą drzwiami i oknami. I wcale nie przeszkadza im, że wraz z menu nie dostaną kolorowanki!
2. „Rodziny nie piją alkoholu, a na alkoholu jest największa przebitka” – dodawali doświadczeni pracownicy gastronomii. Lepiej sprzedać trzy piwa studentowi. W Poznaniu średnia cena za piwo na mieście to 10 złotych, więc razem 30 złotych. Tyle kosztuje miska ramenu, przy którym trzeba się jednak napracować, wykorzystać dobre jakościowo (a więc drogie!) produkty i zapłacić kucharzowi.
Czyli prawda dobrze wszystkim znana: restauracje najwięcej zarabiają na napojach, dlatego oszczędzanie na nich, gdy jemy na mieście (zamawianie jednej wody na dwóch czy nie zamawianie wcale, bo napiję się zupy) jest sporym faux pas.
3. „Restauratorowi zależy na dużej rotacji” – dowiedziałam się również. Bardziej opłaca się przyjąć rodzinę, która szybko zje i szybko wyjdzie, bo dziecko się niecierpliwi niż taką, która siedzi godzinę, bo dzieci świetnie się bawią w kąciku zabaw, a więc dorośli mogą w spokoju porozmawiać i potrzymać się za rączkę.
4. Obsługa nas nie lubi. „Nikt nie lubił pracy w weekend, bo wtedy przychodziło najwięcej rodzin z dziećmi. Losowałyśmy, kto obsługuje stoliki, przy których siedzą. Żadna nie chciała tego robić! Przy okazji: w gastronomii wszystkie małe dzieci są nazywane Rafałkami” – dowiedziałam się od byłej kelnerki.
KOMU PRZESZKADZAJĄ DZIECI W RESTAURACJI?
Mówiąc oględnie: wszystkim.
Taki mamy klimat w naszym kraju, że matka jest trochę jak worek do bicia. Prędzej to jej w miejscu publicznym zwrócimy uwagę, że nie założyła dziecku czapeczki niż awanturującemu się pijakowi.
Obsługa twierdzi, że nie ma zamiaru opiekować się cudzymi dziećmi. Nie mam pojęcia, jak to wygląda w praktyce. Czy matki wchodzą z niemowlakiem do restauracji, siadają przy stoliku, a na widok kelnerki wręczają jej dziecko i przejmują menu? A może prowadzą kilkulatki za bar i tam je zostawiają, żeby w spokoju zjeść obiad?
Nie wiem, ale pewnie zaraz ktoś dokładniej wyjaśni w komentarzach.
Ponadto dzieci nie usiedzą w jednym miejscu i jest to stresujące dla kelnerów noszących gorące dania. No i zostawiają po sobie bałagan. Zupełnie jakby dorośli tego nie robili ;). To kwestia kultury: jeśli rodzic nie sprząta po dzieciach – po sobie też by nie posprzątał!
Chociaż nie pytałam, przy tej ankiecie odzywały się do mnie również osoby bezdzietne, które na widok rodziny w restauracji… Wychodzą. Ponoć powinny być dla nas oddzielne strefy, bo ludzie chcą odpocząć, a dzieci przy sąsiednich stolikach skutecznie to utrudniają. Trochę rozumiem, bo jak moje wracają z przedszkola, to też nie ma już mowy o odpoczynku :).
A trochę nie, bo to zwykła dyskryminacja. Gdyby jakiś facet napisał kobiecie: „jak widzę was w restauracji, to wychodzę” albo ktokolwiek napisał osobie o innym kolorze skóry: „powinniście mieć wydzieloną strefę”, nie zostałoby to przyjęte z takim entuzjazmem jak pojazd na matkę.
Ale nie chcę tutaj dzielić na złych bezdzietnych i wyrozumiałe matki, bo one również zgłaszają wątpliwości, jeśli chodzi o obecność dzieci w restauracji. Podobno dzieci biegają i hałasują, siadają obcym na kolanach oraz wyjadają z cudzych talerzy, więc powinny zostać w domu.
Ponieważ podobne dyskusje przewijały się już wcześniej na moim blogu, specjalnie usiadłam kiedyś w IKEA (bo tam jest najwięcej dzieci!) i przez godzinę liczyłam, ile z nich biega po sali albo zagląda do cudzych talerzy. Okazało się, że całe ZERO.
WIĘC NA KONIEC: DLACZEGO NIE POWINNY NAS OBURZAĆ DZIECI W RESTAURACJI?
1. Rodzice unikają restauracji w strachu, że dziecko nie będzie umiało się zachować, ale dziecko nie nauczy zachowywać się w jakimś miejscu, jeśli do niego nie chodzi!
Moje dzieciaki często przynoszą z przedszkola opowieści, że pojawił się nowy kolega, który nie chce leżakować, nie siada ze wszystkimi do stolika i jak pani prosi, żeby narysować ulubione zwierzątko, to ono rysuje auto. Ale po dwóch tygodniach te historyjki się kończą, bo każdy maluch w końcu przyswaja zasady obowiązujące w danym miejscu!
2. Pamiętasz, jak wspomniałam na początku, że w Polsce nie ma jeszcze kultury jedzenia na mieście? Komu powinno zależeć na jej krzewieniu? No – restauratorom!
Tymczasem zdają się nie pamiętać, że mały klient będzie kiedyś dużym klientem. I jak nie będzie chodzić do restauracji teraz, to nie będzie mieć tego zwyczaju w przyszłości.
3. Nie powinno się oceniać całej grupy po zachowaniach jednostki. Jakieś obce dziecko zjadło ci kiedyś kotleta z talerza? To wcale nie znaczy, że WSZYSTKIE dzieci wyjadają kotlety obcym ludziom!
4. Zamykając dziecko w domu – zamykasz jego matkę. Nie każdy ma babcię na podorędziu, która w każdej chwili może zostać z dziećmi. Czasami wyjście z nimi jest jedyną opcją, żeby w ogóle gdzieś wyjść!
Więc jeśli nie chcesz spotkać dzieci – to nie wychodź. Albo wychodź po 20, gdy już śpią. Lub wybierz restaurację tylko dla dorosłych. Bo to w gruncie rzeczy twój problem – nie mój. Dopóki pilnuję dzieci, mamy takie samo prawo jeść na mieście jak i ty.
Myślę, że niechęć wobec rodzin z dziećmi w restauracji wynika w Polsce z tego, że taki wypad w naszej ojczyźnie to luksus związany z posiadaniem środków. Wychodzę to znaczy, że mam kasę =wymagam i nie życzę sobie tego i owego np. śliniacych się dzieci. Mieszkam we Francji, pracowałam tutaj w restauracji. Wypady do restauracji to norma, nikt nie traktuje tego jako wydarzenie życia, które wymaga specjalnej oprawy. Dzieci uczy się dobrych manier od przedszkola typu jedzenie widelcem, siedzenie przy stole podczas posiłku a z drugiej strony normą w restauracji jest kącik zabaw i chodzące od czasu do czasu dzieci pomiędzy stolikami czy trochę frytek czy makaronu na podłodze. Nikt się tym nie przejmuje specjalnie, dla kelnera to nie problem wziąć miotłę i posprzątać. Dzieci dostają też zwykle kolorowanki i kredki żeby pobyt uprzyjemnić oraz upominki na do widzenia. Pogody ducha i luzu życzę wszystkim.
Ale ty masz rację! Rzeczywiście w argumentach przeciwników zawsze pojawia się: Jak już wyjdę/Dla mnie to święto/Ważna randka (rocznica, zaręczyny) to nie życzę sobie, żeby ktoś tę chwilę zakłócał.
Że też sama na to nigdy nie wpadłam!
O, ciekawe. Rzeczywiście unikam sama sformulowania „pójście do restauracji”, bo oczami wyobraźni widzę białe obrusy i piramidkę z serwetki. A jak mówię, że byłam, często czuje potrzebę tłumaczenia, że to nie taka restauracja (choć to przecież moje wyobrażenie tylko). Akurat w restauracjach dzieci mi nie przeszkadzają. Ale kiedyś byłam w lokalu tanecznym. Takim stylizowanym na retro, gdzie można było zjeść i potańczyć, a przed dyskoteka był crush kurs tradycyjnych tańców. Wiadomo, było głośno i w tym wszystkim maluch, nie ze zachwycony ale wyraźnie przebodzcowany. I to był jedyny moment, w którym miałam ochotę wysłać rodziców do domu. Ale nie mówię, moja miała trzy lata, jak świetnie bawiła się na weselu.
Ja też używam często zamiennie słowa „knajpa”, „knajpka” – de facto na restaurację (ale bez białych obrusów i pięciu widelczyków przy nakryciu). Co ciekawe, pamiętam, jak kilka osób mi zarzuciło, że chodzę po knajpach z dziećmi, bo knajpa to bar (z alkoholem), co dobitnie pokazuje, że brakuje jakiegoś słowa na opisanie takiego zwykłego miejsca do zjedzenia obiadu :)
Opowiem historyjkę z perspektywy kelnera. Miałam sytuację w restauracji parę lat wstecz gdzie rodzice przyszli ze swoim dzieciątkiem na obiad. Oprócz tej rodzinki było jeszcze parę innych osób, które siedziały w pobliskich stolikach. Zmierzając do sedna sprawy, wszyscy Państwo dookoła w trakcie konsumpcji mieli przyjemność oglądać jak rodzice dziecka zaczęli przewijać je na stole. I może nie byłoby to takie straszne gdyby w pampersie nie było ogromnej kupy! Ja na ten widok szybko zareagowałam i zwróciłam uwagę tym Gościom, w zamian dostałam policzek dosłownie bo tatuś dziecka nakrzyczał na mnie pytając mnie : ciekawe co ja bym zrobiła w takiej sytuacji!?!? Poinformowałam pana, ze jest u nas miejsce gdzie takie rzeczy można zrobić ale proszę mi wierzyć już do końca pobytu tychże Państwa nie miałam ochoty w ogóle wystawić nosa na salę. Współczułam szczerze wszystkim siedzącym obok i jedzącym w ?oparach? tejże kupy. Jeśli jednak mam wyrazić swoją opinię na ten temat to jestem na TAK dla dzieci w restauracjach. Jednak jest mnóstwo sytuacji gdzie dzieci są narażone na niebezpieczeństwo, tj.gdy kelner nosi gorące potrawy i napoje a dzieciaki szwendają się pod nogami gdzie rodzice maja to kompletnie w poważaniu. Nie podoba mi się podejście rodziców, którym się wydaje, ze restauracja to bawialnia, a kącik dla dzieci roznoszony jest po każdym zakamarku pomieszczenia. Nasza restauracja jest zaopatrzona w taki kącik, gdzie znajdują się kredki i zabawki rożnego rodzaju. Najczęściej kredkami pomalowane jest nie kartka czy kolorowanka a wszystko wokół. Nawet siedzonka dla dziecka. jesli spojrzeć z szerszej perspektywy to wiele dzieci jest grzecznych i potrafią zachować się ładnie ale niestety w większym stopniu dzieci są puszczone w samopas i robią co chcą. Nawet kilka dni temu zwróciłam uwagę rodzicom by zabrali swojego synka spod drzwi kelnerskich – bo my ze swojej strony przy drzwiach obrotowych nie jesteśmy w stanie zauważyć szkraba, a często wychodzimy z taca pełną napojów. Usłyszałam w odpowiedzi ?ok? i Państwo dalej siedziało tak jak siedziało… zero reakcji.
Kiedyś byłam swiadkiem podobnej sytuacji i co mnie zbulwersowało najbardziej, że tata bezrefleksyjnie położył pełna pieluszkę na stole. Dla mnie brak kultury. Oczywiście zdarzało mi się też nie znaleźć przewijaka. Wtedy najczęściej przewijalam gdzieś dyskretnie w wózku. Nawet jeśli jest do „zupełnie naturalne”, takie zachowanie jest po prostu niekulturalne. Podobnie jak temat defekacji przy stole. Sorry, ale nie.
My zaliczyliśmy niedawno pierwsze wyjście do kawiarni z naszymi 3-miesięcznymi bliźniakami (spontanicznie przy okazji spaceru weszliśmy zmarznięci na herbatę) i prawdę mówiąc pierwszy raz zobaczyłam jak to wygląda w praktyce od tej strony.
Niestety większość miejsc jest niedostosowana do odwiedzin z wózkiem, nawet pojedynczym. Jak wreszcie udało nam się znaleźć miejsce, gdzie moglismy w ogóle wjechać (nie chodzi o szerokość drzwi, bo podwójny wózek nam wchodzi w te standardowe bez problemu, ale o ilość naćkanych stolików wewnątrz), to przywitała nas przerażona mina kelnera. Jakbyśmy weszli właśnie do kawiarni z ładunkami wybuchowymi.
No nic, „uśmiech i ok” myślę. Jedyny wolny stolik na samym środku, więc jesteśmy obserwowani przez wszystkich. Zdejmuję płaszcz, partner zamawia. Wszyscy mierzą mnie wzrokiem od góry do dołu. Rozmiar 36, płaski brzuch, umalowana, włosy ogarnięte, zero plam na ubraniu – „to na pewno ich matka??” Bo przecież wszystkie świeżo upieczone mamy siedzą w domu i zarastają glonami, a mamy bliźniąt to w ogóle drama na całego. No nic, znowu „uśmiech i ok”.
Wózek z boku przy naszym malutkim stoliku, więc nikomu nie przeszkadza, dzieci w środku. Każdy zagląda z miną „pewnie będą wyć”, a tu nic. Chłopcy sobie leżą, mają w nosie wszystkich i oglądają zafascynowani światełka przy suficie (okres świąteczny), co jakiś czas cicho gugając do nas na zasadzie „widzicie to? wow”. Kelner przyniósł herbaty, ale bez serdecznego uśmiechu, ciut zlękniony, bo mogą go zauważyć i co wtedy? Uśmiechnęliśmy się do niego na oswojenie i dalej rozmawiamy.
Dzieci trochę zaczynają się kręcić, czas ich wyciągnąć. Ja biorę jednego na ręce, partner drugiego. Miny wokół „ojesssu, będą wyć na bank! po co tu z nimi przyszli?!” Chłopaki zaczęli się rozglądać… i rozbrajająco do wszystkich śmiać :) Szok! No nie płaczą! „Pewnie ich czymś nafaszerowali, żeby wypić herbatę!” Dopiero po kilkunastu minutach wszyscy poluzowali kitki i odwzajemniali uśmiechy. Nawet padły jakieś miłe słowa do nas.
Tak, serio, da się! Dziecko w restauracji/kawiarni to nie armagedon, nawet w wersji zdublowanej ;)
Fajnie jest czasem wyjść razem nawet na głupią herbatę. Szkoda się zamykać w domu, bo tracicie na tym Wy i Wasza relacja. Polecam przy tym rodzicom trochę dystansu, bo dzieciaki wyczuwają niepokój, a przecież dzieci to nie bomby – nie wybuchną, nawet jak się rozpłaczą. Nie róbmy na start z nich aspołecznych jednostek. Nie stresujmy się na zapas i nie zakładajmy najgorszego. Nie unikajmy restauracji/kawiarni/galerii i innych miejsc. Pokazujmy im je i uczmy jak się zachować. Może jak ludzie oswoją się z tym widokiem, to będą reagować inaczej i nie będzie takiego dziwnego nastawienia, a restauracje zaczną myśleć o rodzinach z dziećmi i zapewnieniu odpowiednich warunków.
Ja uważam, że do restauracji idzie się odpocząć, ale od gotowania! To nie spa czy gabinet masażu tylko miejsce gdzie się je. Podobnie nie mam z kim dzieci zostawić i chodzę z moja 2 w każdy weekend. Staramy się wybierać miejsca bardziej nastawione na rodziny z dziećmi, ale bez przesady! W większości restauracji jest menu dziecięce, wiec rozumiem, że moje dziecko jest tam jednak mile widziane. A z tą kulturą jedzenia w restauracjach chyba jest w Polsce coraz lepiej ( przynajmniej w dużych miastach) bo w weekend czasem bez wcześniejszej rezerwacji może być ciężko. I nie mówię tu o lokalach ą, ę pierdę! Ja zamierzam dalej zabierać dzieciaki do restauracji bo przed nie zostawię.
Bardzo mi się podoba, że dzieci siadają obcym na kolana i wyjadają z ich talerzy. Ja marże, aby moje chciało na chwile pójść do babci na ręce i zjadło cokolwiek poza 5 ulubionymi posiłkami.
Chodzę z dzieckiem do restauracji i mam w nosie czy to się podoba kelnerom czy innym gościom. Naprawdę nie jest to mój problem.
Dziećmi się zajmuję i sprzątam po nich, bo dla mnie to pewien wyznacznik mojej osobistej kultury.
I zgadzam się z komentarzem, że najprawdopodobniej zbyt dużo przypisujemy zwykłemu wyjściu do restauracji, co niestety wynika z niskich zarobków Polaków i przez to wysokich cen (w sensie ceny są spoko, ale siła nabywcza Polaków mała). I zawsze i wszędzie znajdzie się jakiś antyprzyklad. Ale z drugiej strony jak ktoś siedzi przy stoliku obok i napierdala na cały regulator przez telefon to też jest takim antyprzykladem.
Na koniec napisze iż moim marzeniem jest aby matki przestały się przejmować wszystkimi dookoła i zaczęły żyć po swojemu.
Dawno dawno temu pracowałam w cypryjskiej restauracji na plaży (100 stolików). Dzieci były tam mile widziane, nawet jak makaronem taplały po podłodze. Niektórym, co odważniejszym egzemplarzom zdarzało się nawet „roznosić” ze mną jedzenie lub napoje, nikomu to nie przeszkadzało. W Polsce cóż, bywa różnie, ale mnie nie zdarzyło się, żeby ktoś mi zwrócił uwagę, bo przyszłam z dziećmi do restauracji, zresztą jako matka staram się kontrolować, co i jak robią, dla komfortu innych gości, swojego, ale tez dla ich bezpieczeństwa.
Wydaje mi się, że jeśli nie lubi się rodzin z dziećmi to dlatego że rodzice nie umieją nad nimi zapanować, i rozumiem przejścia ze stolika do kącika zabaw , ale dorośli naprawdę puszczają te dzieci samopas. Jako kelnerka biorę odpowiedzialność, za bezpieczeństwo i za to żeby np komuś nie zrobić krzywdy. A co jeśli dziecko w Ciebie wbiegnie , już nie raz oparzyłam się dlatego ,że udało mi się coś wylać na siebie , chroniąc czyjeś dziecię. I są rodziny o które się dba , donosi kredki itd. Ale większość jest niestety takich , dla których nie liczy się nawet bezpieczeństwo własnej pociechy . Niestety nie wszyscy biorą odpowiedzialność za swoje dzieci , będąc w restauracji.
Pogląd na opisaną w artykule kwestię mam taki: w przeważającej części sytuacji winę ponoszą rodzice, którzy nie umieją wychować dziecka w taki sposób, by od najmłodszych lat miało choć ułamek świadomości, że poza nim są inni ludzie na tym świecie. Widzę to na każdym kroku: rodzice nie zwracają dziecku żadnej uwagi gdy głośno krzyczy, zrzuca coś ze sklepowych półek, biega samopas po restauracji nie tylko przeszkadzając innym ale narażając siebie i innych na niebezpieczeństwo. To jest po stronie rodziców: uczyć dziecko i opiekować się nim. W praktyce to jednak wygląda tak, że rodzice mają wychodne, odpoczywają a dziecko robi co chce, powołując się na mój ulubiony argument: bo to tylko dziecko! Tak, i ucząc je takiego zachowania wychowujesz kolejnego człowieka, który będzie miał w głębokim poważaniu wszystkich wokół a w takim świecie żyje się wszystkim ciężej, niebezpieczniej i coraz mniej przejmnie. Nikt nie mówił, że będzie lekko wychować dziecko – masz dziecko, weź za nie odpowiedzialność. Nikt nie ma pretensji do 3 miesięcznego dziecka, że płacze, ale jeśli płacze w restauracji już pół godziny to może warto już nie męczyć jego, siebie i innych i wrócić do domu? Natomiast jeśli dziecko 2-4 letnie krzyczy i biega przeszkadza wszystkim wokół a rodzice nie reagują to przepraszam, niech siedzą w domu i uczą dziecko jak się zachować a nie uprzykrzają innym życie głupim tłumaczeniem.
Sama spodziewam się dziecka i zdaję sobie sprawę z trudu jaki mnie czeka w jego wychowaniu, tak żeby stało się wartościową jednostką i częścią społeczeństwa, a nie dzikusem który od najmłodszych lat nie zważa na innych ludzi.
Jeszcze a propos tekstu: zgodzę się: dopóki pilnujesz i reagujesz na jego zachowanie masz prawo. Problem stanowią rodzice, którzy nie pilnują, nie reagują, a w dodatku nie można im zwrócić uwagi, ” bo to tylko dziecko”. Myślę, że to ta grupa rodziców wywołuje niechęć restauratorów i osób odwiedzających takie miejsca, zresztą nie tylko takie.
Pozdrawiam ;)
hmm jak tak mówisz o dyskryminacji. Jestem osobą bezdzietną, dyskryminacja i hejt jaki doświadczam są dosłownie wszędzie gdzie jestem począwszy od rodziny aż po moja pracę. Rozumiem, że to co Ci się przytrafiło to jest bardzo niesprawiedliwe, ale zrozum też drugą stronę. Cokolwiek się nie powie jako bezdzietna osoba to jest powszechne oburzenie..
Uważam, że dzieci powinny być mile widziane w restauracji.