Czy dzisiejsze matki są takie straszne, jak próbuje się nas przedstawiać?
Co i rusz czytam w sieci: „kiedyś to matki, nie to, co teraz”. Nie mam pojęcia, skąd ten atak na współczesne kobiety, bo przecież wystarczy przyjrzeć się FAKTOM, żeby z miejsca obalić mit, jakoby kiedyś matki były lepsze, poświęcały dzieciom więcej czasu i dbały o nie tak, jak my nie potrafimy.
1. Planowanie rodziny.
Kobiety dzisiaj naprawdę mają dobrze, bo – choć pewne środowiska usilnie z tym walczą – mamy już wiedzę na temat własnej płodności, a nawet (dzięki antykoncepcji) potrafimy nad nią panować.
Coraz mniej rodzi się dzieci niechcianych, za to coraz więcej wyczekanych. Kobiety decydują się na dziecko wtedy, kiedy są na nie gotowe. Ciąża nie musi być już zaskoczeniem, możemy ją sobie zaplanować na czas, kiedy mamy ustabilizowaną sytuację życiową oraz materialną.
Możemy rodzić, gdy jesteśmy po prostu na to dziecko gotowe. I mieć tyle dzieci, ile chcemy, a nie ile się „przytrafi”.
2. Bezpieczna ciąża.
Jeszcze w czasach PRL-u wcale nie tak rzadko można było spotkać palące w ciąży kobiety, bo pokutowało przeświadczenie, że gwałtowne odstawienie fajek zaszkodzi organizmowi bardziej niż ten dymek od czasu do czasu.
Nie do końca zdawano sobie sprawę, jak bardzo papierosy szkodzą. Ale nawet jeśli sama ciężarna wiedziała i nie paliła, to palono przy niej. O szkodliwości biernego palenia chyba niewielu wtedy słyszało. Palono przecież wszędzie: w domach, restauracjach i w miejscach pracy. Na przystankach, a nawet w pociągach. Dzisiaj strefy, w których można zapalić, są ściśle wydzielone. I jest ich na tyle mało, że z łatwością unikamy dymu tytoniowego.
Wiemy, że nie ma bezpiecznej dawki alkoholu w ciąży. Za to jeszcze kilkanaście lat temu ciężarnym nawet w gabinetach lekarskich mówiono, że kieliszek wina pomaga na anemię, a na urodzinach wujka Zbyszka namawiano je do toastu. Nie wszystkie odmawiały.
Teraz kobiety przez dziewięć miesięcy są pod stałą opieką lekarską. Na ekranach podglądamy już małe zarodki! A potem liczymy paluszki, słuchamy bicia serca. Szukamy w sieci informacji na temat rozwijającego się w nas życia, tydzień po tygodniu. Od początku ciąży – a często nawet jeszcze w okresie starania się o dzidzię – łykamy kwas foliowy i witaminy. To my jako pierwsze mamy możliwość dbać o zdrowie dziecka, zanim w ogóle się pojawi.
3. Poród.
Poród w Polsce co prawda nadal w wielu miejscach nie wygląda tak, jak powinien, ale jedno zmieniło się zdecydowanie na plus: wszyscy mamy świadomość, jak ważne jest kangurowanie, więc nikt nam nie wyrywa dziecka do mycia zaraz po porodzie. Choć wykończone: leżymy i tulimy je, skóra do skóry. To wtedy następują pierwsze próby nakarmienia siarą z piersi.
A potem z tym noworodkiem nie rozstajemy się nawet na chwilę! Z ciągnącą raną idziemy za nim na wszystkie badania. Przebieramy i przewijamy. My, nie położne. Kołyszemy nocami, mimo że ledwo stoimy na nogach. Choć zupełnie same i nierzadko obolałe po cięższych porodach: jesteśmy i tulimy aż do dnia wypisu.
Kiedyś małe dzieci, nawet kilkulatki, musiały zostawać w szpitalu same, bo uważano, że i tak niczego nie zapamiętają. Serio, zapytaj mamę, jak smutne to były czasy. Dzisiaj matki koczują przy inkubatorach, nawet gdy ich podłączony do aparatury wcześniak tylko śpi. Zajmujemy miejsca na podłogach, gdy dziecko jest chore i ląduje na oddziale. Bo tak jak pisałam: nie jest idealnie. Ale nigdy jeszcze nie było lepiej.
4. Wyprawka.
Te dzisiejsze matki są tak okropne, że od pierwszych tygodni spisują listy wyprawkowe, żeby jak najlepiej przygotować się na przyjęcie dziecka. Miesiącami wybierają wózek oraz doktoryzują się w temacie fotelików samochodowych. Sprawdzają wyniki w crash testach. Czytają blogi poświęcone tej tematyce. I – żeby mieć pewność, że wybrały najbezpieczniej, jak się da – dopytują na forach.
My jeździliśmy po prostu na kolanach u mamy ;)
5. Naturalne karmienie.
Nie chciałabym, żeby mój wpis brzmiał jak pojazd na matki w dawnych czasach, bo to nie ich wina, że wiedzy na temat rozwoju dzieci nie miał wtedy nikt. Ale jest coś nie fair w tym mitologizowaniu przez nas przeszłości i wpędzaniu w poczucie winy dzisiejszych mam, które starają się jak mogą, a nawet – gdy już nie mogą – starają się jeszcze bardziej.
Na przykład takie karmienie. Lubimy sobie wyobrażać, że kiedyś nasza dieta była bardzo zdrowa. Sama natura. Nie to, co teraz, że matki słoiczki otwierają i już. Zadowolone z siebie :)
A przecież to właśnie dzisiaj karmimy naturalnie długo i na żądanie, co w praktyce oznacza leżenie z dzieckiem przy piersi cały dzień, przynajmniej w pierwszym okresie jego życia. Są to miesiące nierzadko wyjęte z życia, miesiące z kapustą w staniku. Miesiące, gdy niczego poza tym karmieniem tak naprawdę nie da się zrobić. A gdy już rozszerzamy dietę, to bardzo uważamy, kiedy i co dajemy jeść.
Spójrzmy teraz na dietę najmłodszych w latach 80. Tylko nie łap się za głowę! Karmienie piersią: według z góry ustalonego schematu, co trzy godziny, nie częściej, żeby przypadkiem nie rozpieścić berbecia. Jeśli płacze z głodu, to zamiast mleka podać mu herbatkę z cukrem, bo cukier krzepi i napoi na dłużej. Rozszerzanie diety po pierwszym miesiącu, żadną tam marchewką, tylko sokiem owocowym. Dosładzane kaszki, bo im cięższa kaszka, tym większa szansa, że dziecko prześpi całą noc. W takich warunkach ciężko oczywiście było utrzymać laktację, ale nikt nie robił z tego wielkiego halo. Sztuczna mieszanka była czymś normalnym przed erą Facebooka i nikt nie mówił matce, że jest krową, skoro do picia podaje swojemu dziecku krowie mleko.
6. Czas dla dziecka.
Matki w PRL-u pracowały, o czym często zdajemy się nie pamiętać, my, wychowani przez podwórko. Nie wiem, czy to jakieś zbiorowe wyparcie, ale nasze mamy nie miały rocznego macierzyńskiego, więc szybko zostawaliśmy pod opieką babć, niań czy w żłobkach.
Nigdy jeszcze w historii matki tak bardzo nie skupiały się na swoich dzieciach jak teraz. I nie spędzały z nimi tyle czasu.
Bo niby kiedy miały budować z klocków i grać w te planszówki, skoro ciągle tyle było do zrobienia? Między rozwieszaniem tetry czy ręcznym zmywaniem naczyń? A może wtedy, kiedy trzeba było przygotować zapasy na zimę? Lub upiec ciasto, żeby dziecko choć raz w tygodniu miało jakieś łakocie w dobie pustych półek w sklepach i czekolady jako towaru bardzo deficytowego?
Lubimy opowiadać, że całymi rodzinami zbieraliśmy się na dywanie, nie to co teraz, że nosy w telefonach. Ale prawda wygląda trochę inaczej, bo nasi rodzice byli zajęci tym, żeby przetrwać. A nie, jak ciekawie zająć czas swoim dzieciom. Jeśli akurat nie pracowali i nie zajmowali się domem, to stali w kolejce, żeby dostać na święta sztukę mięsa lub zdobyć dla nas pierwszą w życiu pomarańczę.
Nie bardzo w takich warunkach była przestrzeń w głowie, żeby martwić się o nasz rozwój. I ja nie wartościuję, czy to było lepiej, czy gorzej, ale fakty są takie, że bawiliśmy się z rówieśnikami, a nie z rodzicami. Wystarczyło otworzyć drzwi i wybiegaliśmy na cały dzień na trzepak pod blokiem.
Dzisiaj kilkulatek sam na placu zabaw? Albo siedmiolatek z kluczem na szyi? Na rowerze? Na sankach? Dzisiaj w końcu mamy czas, żeby BYĆ z naszymi dziećmi, rozmawiać całymi dniami, bawić się, czytać im książki, a nawet odrabiać z nimi lekcje, wozić na dodatkowy angielski, grać w piłkę czy po prostu siedzieć w salce zabaw i patrzeć, jak beztrosko fika w kuleczkach.
7. Świadomość psychologiczna.
Z pewnym takim uśmiechem patrzę więc na czołowych polskich polityków, którzy twierdzą, że trzeba „bronić polskiej rodziny!”. Bo polska rodzina NIGDY nie miała się tak dobrze! Mamy czas, aby pielęgnować więzi rodzinne. Ojcowie coraz bardziej angażują się w obowiązki domowe. Dzieci w końcu są traktowane jak podmiot. A nie jak przedmiot, który ma przede wszystkim słuchać starszych, bo staropolskim obyczajem „dzieci i ryby głosu nie mają”.
Nikt nie zostawia dzieci na wypłakanie. Biegniemy do nich, gdy usłyszymy pierwsze kwilnięcie. Zabieramy je do naszych łóżek. Nosimy cały dzień na rękach. Ponieważ już wiemy, że miłości nigdy za dużo. I nie kołysanie nasze dzieci rozpieści, a dawanie im zabawek zamiast uwagi.
Już wiemy, że jak źle się zachowuje, to dlatego, że my coś źle zrobiliśmy, a nie że ono takie złe nam się urodziło.
Mamy pampersy, więc z odpieluchowaniem spokojnie czekamy, aż będą gotowe, zamiast przymuszać je do załatwiania swoich potrzeb o stałych porach. A gdy płaczą przed wyjściem z domu, bo nie chcą rajstopek w dinozaury, to zamiast stawiać je do kąta czy nakłaniać klapsem, spokojnie tłumaczymy – nawet przez trzy kwadranse! – dlaczego rajstopki w dinozaury są fajne. Albo pochylamy się i po prostu słuchamy, co nasze dziecko ma na temat tych rajstopek do powiedzenia.
„KIEDYŚ TO MATKI, NIE TO, CO TERAZ”
Gdy słyszę to zdanie, to wiem, że mam do czynienia z osobą, która w życiu nie przeczytała chyba ani jednej książki! Bo literatura pełna jest opisów szlachcianek, które zaraz po porodzie oddawały dziecko do mamki. Albo wysyłały na wychowanie na wieś, a same w tym czasie szykowały się do wód albo na bale. Dziećmi zajmowali się guwernanci. Powszechnie były też wysyłane do szkół z internatem, a że do miasta jechało się kilka dni lichym powozem, dzieci te nie były odwiedzane. Same do domu zjeżdżały może dwa razy w roku: na święta Bożego Narodzenia. I na Wielkanoc.
W biedniejszych, chłopskich rodzinach dzieci zostawały pod opieką starszego rodzeństwa w chałupach, bo matka musiała zwierzęta i pole obrobić. Rodziło się je zresztą nie po to, żeby się z nimi bawić, tylko żeby było więcej rąk do pracy. A gdy pracy na miejscu brakowało, żegnano się z nimi na zawsze. I szły do miasta. Do dzisiaj pamiętam, jak wstrząsnęła mną historia siedmioletniego chłopca z książki Rousseau, który został właśnie wysłany, żeby kształcić się na kowala albo szewca. Maszerował sam, po drodze zatrzymując się w pobliskich karczmach, żeby piwem ugasić pragnienie i smutek.
Nigdy więc nie daj sobie wmówić, że kiedyś to były matki. A teraz same pińcet plusy. Wygodnickie takie, nic nie robią, a ciągle narzekają. Matki od zawsze robiły co w ich mocy, żeby dziecko było szczęśliwe. Wykorzystywały przy tym zasoby – energię, czas i wiedzę – jakie miały. Tak się składa, że my tych zasobów mamy najwięcej, więc jesteśmy najlepszymi matkami w dziejach ludzkości. Patrzę na was codziennie. I tak po prostu jestem dumna!
Hej, z częścią się zgodzę, ale naprawdę obraz matek z PRLu nie jawi mi się az tak w czarnych barwach. Nie było długiego macierzyńskiego, a mimo to mam jedna dosłownie jedna koleżankę która chodziła do żłobka. Z wszystkimi innymi znajomymi mama zostawala w domu przynajmniej do 3 roku życia rezygnując z zarobków. Mama bawiła się ze mną każda wolna chwilę. Wstawala rano o 5. by przygotować obiad i starała się zawsze znaleźć dla mnie czas. Rodzice w PRLu pracowali krócej. W tej chwili z korpo mało kto wychodzi przed 17, kiedyś o 15 trudno było załatwić cokolwiek w urzędzie bo każdy uciekał do domu. Faktycznie obowiązków domowych było więcej ale dzieci przy nich asystowaly i to też był wkład w ich wychowanie i czas spędzony z rodzicami.
Bo wspomnienia często wydają się bardziej kolorowe niż rzeczywistość (z podkreśleniem: „wydają się”). Jasne, moja mama też pracowała do 15, ale… Od 7 (był 8-godzinny dzień pracy tak jak teraz, dzieci same szykowały się do szkoły, przy okazji prowadząc rodzeństwo do przedszkola). Dzisiaj praca zaczyna się o 9, żeby to rodzice mogli odstawić dzieci, więc kończą o 17 :) urzędy dla interesantów nadal po 15 są zamknięte. A to że mama zawsze starała się znaleźć czas i dzieci asystowały przy obowiązkach domowych? U mnie nadal tak jest. To zależy, jak rodzina sobie wszystko ułoży, a nie od czasów, w jakich żyjemy :)
Dzieci szkolne, zgoda były bardziej samodzielne. Natomiast chodzi mi raczej o zupełne maluchy – liczba dzieci chodzących do żłobków z każdym rokiem wzrasta a ludzie obecnie też pracują dłużej – to już są fakty nie wspomnienia;) tym samym logicznym wnioskiem jest, że mimo starań współczesne mamy mają mniej czasu dla dzieci. Moja mama byla przedszkolanka- po 15h w PRLu zostawala jedynie garstka dzieci w przedszkolu. Teraz w stolicy czas pracy przedszkoli jest wciaz wydluzany bo na 17 rodzice nie sa w stanie zdazyc. Kiedys malo ktora mama zatrudniala nianie, dzis coraz czestszym zjawiskiem jest, ze dziecko z przedszkola odbiera wlasnie niania. Ostatnio na osiedlowej grupie byla dyskusja o adaptacji w zlobku – m.in. o tym jak roczne maluchy placza przez dwa tygodnie lub miesiac zanim sie „zaadaptuja”. I dla mnie to jest smutne i przerażające. Twoja sytuacja (moja szczęśliwie też) pozwala na spędzanie wiele czasu z dziećmi ale nie jesteśmy statystycznym Kowalskim.
Jedno słowo: babcie (dzisiaj babcie są bardzo daleko albo jeszcze pracują, albo po prostu nie dają się wkręcić w półdniową opiekę nad wnukami CODZIENNIE, stąd większa popularność żłobków).
Nie mieszkam co prawda w stolicy, tylko w Poznaniu, ale tutaj też dzieci są odbierane zazwyczaj o 14, wtedy łączy się grupy, bo o 15-16 jest ich już garstka.
Biorąc pod uwagę, że kiedyś mamą zostawało się szybciej to babcią takze i często babcie były 40latkami i ktore musialy pracować zawodowo. Po prostu mamy więcej czasu spedzaly kiedys z dziećmi niz teraz-smutne ale prawdziwe.
Rozumiem, że Twoje zdanie może wynikać z Twoich jednostkowych doświadczeń, natomiast nie zgadzam się na wpędzanie w poczucie winy dzisiejszych matek, które wcale nie spędzają mniej czasu ze swoimi dziećmi i robią, co mogą, aby ten czas był jak najbardziej jakościowy.
Nie można również porównywać matki niepracującej z pracującą, bo wiadomo, że takie porównanie wyjdzie na niekorzyść. Moja, mojego męża i moich znajomych mamy pracowały i zdecydowanie nie bawiły się z nami więcej niż mamy, które obserwuję wokół siebie dzisiaj.
Nie wpędzam nikogo w poczucie winy a jedynie nakłaniam do refleksji. Mam wrażenie, że o jednostkowych doświadczeniach raczej Ty piszesz;) Faktem jest, że mniej dzieci chodziło do żłobków w PRLu (ze względu na brak dostępności i ich standard), faktem, że statystycznie ludzie pracowali krócej- reszta to logiczne wnioski. Skoro dzieci nie chodziły do żłobków a na nianię mało kogo było stać, dziećmi zajmowały się mamy. Skoro pracowały krócej, nie było presji na samodoskonalenie się i innych możliwości spędzania czasu poza domem to logiczne jest, że spedzaly ten czas z dziecmi. Po prostu tak było, nawet jeśli Twoje jednostkowe doświadczenia są inne. Nie znaczy to, że rodzicielstwo w PRLu było cukierkowe bo jasne, że inne były wtedy standardy wychowania, mniej rozmawiało się o emocjach, dziecko przede wszystkim miało być grzeczne, a jeśli było grzeczne, czyste i najedzone to matka była stawiana na piedestał. Prawdą jest, że udział ojców w wychowaniu jest bardzo ważny a dopiero w naszych czasach ojcowie prawdziwie się w ojcostwo zaangażowali. Odniosłam się w pierwszym komentarzu jedynie do jednej rzeczy-czasu, którego w PRLu było więcej. A pamiętając o matkach nie zapominajmy o dzieciach, które tego czasu z nami potrzebują.
Ale jak krócej? Mniej niż 8 godzin? To nie jest prawda :)
Raczej teraz często pracuje się ponad 8h. A do tego dochodza ciągle: doszkalanie się i wyjazdy. Naprawde mało znam ludzi, którzy po 8h kończą pracę. Dosc często spotykam się ostatnio z tezą, że pracujemy najdłużej w historii.
Plus dochodzi do tego jeszcze to, że przez pierwsze lata życia dziecka matki korzystały z pelnego wychowawczego. (Zapewne ze względu na brak alternatywy w postaci żłobka, niepracujacej a chętnej do opieki nad wnukami babci, czy niani).
Dokładnie. Moja mama, jak mama mojego męża były z nami aż do 6 roku życia – miasto i wieś, więc nie ma różnicy. Wiedziały, że czeka na nie praca jak wrócą po wychowaczym. Co więcej macierzyński płatny był tylko 4 miesiące. Teraz praca nie czeka, na pewno nie 6 lat. Dużo kobiet musi nawet skrócić macierzyński i wrócić do pracy. A na wychowaczy mało kogo stać po prostu. Więc żłobki pełne dzieci po 1 roku życia. Smutne, ale tak jest.
Ale dlaczego oddanie dziecka do żłobka jest smutne? Każde z moich dzieci chodziło do żłobka i każde po okresie adaptacji (która przebiegła w miarę ok) było zadowolone, że tam chodzi. Różne zabawy, śpiewy, prace plastyczne, teatrzyki, świętowanie, małe prezenty.
Rozumiem, że dzieci są różne i niektóre nie akceptują rozstania z mamą. Różne są też żłobki. Ale nie róbmy ze żłobków jakiegoś domu dziecka z horroru, bo tak nie jest.
Mieszkam w średniej wielkości mieście, żłobek obecnie działa tylko do 16, po córkę przyjeżdżam około 15:30 i niejednokrotnie jest ostatnim dzieckiem w grupie do odebrania. W przedszkolu podobnie. Większość dzieci zjawia się tam dopiero około 8 rano (żłobek) lub 8:30-9:00 (przedszkole). Także z tym przesiadywaniem maluchów w placówkach cała wieczność to niekoniecznie standard.
Co do przeszłości… moja mama (jak na tamte czasy) spędzała ze mną sporo czasu. Była nauczycielką, wracała do domu stosunkowo wcześnie, miała też pewną wiedzę na temat psychologii rozwojowej, dbała o naszą edukację, rozwój kreatywności itd. Ale mimo wszystko, jeśli porównam dawne podejście do dzieci do obecnego, to w stu procentach zgadzam się z Iloną, że rodzice skupiali się przede wszystkim na ogarnianiu codzienności, na przetrwaniu, sprawy dzieci były drugorzędne i najczęściej oczekiwano od nich samodzielnego pilnowania własnych spraw.
Owszem, teraz mama może po prostu otworzyć słoiczek i podać dziecku gotowca, kiedyś trzeba było poświecić czas na przygotowanie pierdyliarda posiłków, potem ręcznie pozmywać. No nie łudźmy się, doba trwała dokładnie tyle samo, gdzie w takim razie ten czas na wspólne puzzle i planszówki? (ja grałam głównie z siostrą i koleżankami, rodzice dołączali sporadycznie).
Pamiętam doskonale jak nawet 2-3 razy w tygodniu jeździliśmy do cioci. Miała 4 dzieci, w pomoc angażowali się dziadkowie, rodzeństwo, kuzynostwo. Jako 11-12 letnia dziewczyna brałam cała ekipę na plac zabaw. Ulicą, bez nadzoru nikogo dorosłego. Jeśli maluszek płakał trzeba było sobie jakoś poradzić, żeby nie zawracać głowy rodzicom, nie przeszkadzać. Owszem, dorośli mieli więcej fizycznej pracy przy obowiązkach domowych, ale i bogatsze życie towarzyskie. Ja z rodziną nie mam szans spotkać się az tak często, no chyba że na fecebooku.
Pamiętam doskonale wspomniane przez Ilonę palenie, klapsy (można się ich było spodziewać nawet od obcych ludzi), prawo dżungli wśród rówieśników, bo kto by tam tłumaczył dzieciom kwestie relacji i emocji (dzisiaj na każdy niemal trudny temat można znaleźć kilkanaście pozycji książkowych do poczytania maluchom), rozmaite nadużycia ze strony dorosłych, bo przecież to oni zawsze mają ostatnie słowo. Pamiętam kanapki z masłem i cukrem, oranżadę pitą niemal codziennie (spróbuj się dzisiaj przyznać do podawania słodkiego napoju choćby od święta). Mogłabym tak jeszcze wymieniać i wymieniać. Jasne, że każdy ma inne doświadczenia, ale jak odtworzę w pamięci naszą klasę w podstawówce i porównam ją do dzisiejszych dzieci w tym samym wieku, to jednak nawet największe sentymenty nie są w stanie wpłynąć na wniosek, że nigdy wcześniej dzieci nie były tak dopieszczone jak obecnie.
PS Jeśli macie HBO go polecam serdecznie serial Moja genialna przyjaciółka. Tytuł może sugerować telenowelę, ale nic z tych rzeczy. Warto obejrzeć żeby uświadomić sobie jak długą drogę przeszliśmy jeśli chodzi o wychowanie.
„Faktem jest, że mniej dzieci chodziło do żłobków w PRLu” – to nieprawda, kiedyś żłobek był przy każdym większym zakładzie pracy, a urlopy macierzyństwie trwały po 3 miesiące. Większość kobiet z tzw. starszego pokolenia, które znam, pracowały, podczas gdy ich maleńkie dzieci siedziały w żłobkach. Dodajmy do tego, że nie było czegoś takiego praca zdalna.
Naprawdę widziałaś te gęsto rozsiane żłobki choćby na wsiach?:) Jestem dzieckiem lat 80. Wtedy popularne były urlopy wychowawcze -matki po prostu zostawaly z dziećmi w domu, bo standard żłobków, jeśli juz w ogóle były dostępne byl tragiczny i jeśli ktoś nie był przyparty do ściany to w tych „przechowalniach” dziecka nie zostawial. A jeśli matka decydowała się na powrót do pracy to zazwyczaj pomagała babcia bądź ktoś inny z rodziny. Czyli osoba bliska dziecku i to dziecko kochająca. Mówimy z dumą (i slusznie), że teraz większą uwagę przykładamy do rozwoju emocjonalnego dziecka, że dziecko zyskało w naszych czasach podmiotowość a zarazem tak trudno nam przyznać, że współczesne czasy też coś dziecku odebrały – nasz czas.
Bo nie odebrały. Właśnie o tym piszę w tekście. Mamy mają mniej obowiązków, bo prace domowe wykonują za nas sprzęty. Obiady możemy zamawiać, w dużych miastach standardem jest, że ktoś przychodzi sprzątać, gdy rodzice są zapracowani, żeby właśnie mieli więcej czasu dla rodziny. No i olewamy konwenanse (już nie trzeba myć okien na święta, zamiast tego wolimy pograć w planszówki). Mało kto ma ogródek z własnymi warzywami, kurami (kiedyś to był standard, że jak ogródek, to mnóstwo pracy, dzisiaj w ogródkach mamy trawniki i nawet kosiarki samochodzące).
Problem polega na tym, że porównujesz mamę niepracującą kiedyś z mamą pracującą dzisiaj. Porównuj niepracującą z niepracującą, a pracującą z pracującą i w tych grupach wyciągaj wnioski, czy czasu jest mniej czy więcej.
Dlaczego niepracujacą? Moja mama pracowała do ostatniej chwili przed porodem (w pt. skończyła pracę a w niedzielę przyszłam na świat:) ale mogła sobie pozwolić na urlop wychowawczy, bo wiedziała, że praca na nią czeka, nie było też presji, że jak nie będzie pracować, doksztalcac się to już nigdy straconego czasu zawodowo nie nadrobi. Poza tym inne matki też robiły długie przerwy w pracy, więc wszyscy byli na tej samej pozycji. Co do obowiązków- tak mamy automatyczne pralki, suszarki, zmywarki, ale powierzchnia mieszkań była często mniejsza. Moi rodzice mieli do ogarnięcia m2, ja dom. Oni w trakcie pracy mogli wyskoczyć na zakupy. Teraz wydaje mi sie to niewyobrazalne. Praca była blisko miejsca zamieszkania, teraz miasta sie rozrastaja i powrót do domu o ile nie ma pandemi i nie pracuje się zdalnie zajmuje znacznie dłużej. A przede wszystkim nie zabieralo się pracy do domu. I nie była ona tak wymagajaca umysłowo. Kiedy kroję ziemniaki obecność dziecka traktuje z przyjemnością, przy pisaniu wniosku o grant sprawa ma się raczej inaczej. Po prostu było więcej czasu.
No ale widzisz, znowu porównujesz ze swoją sytuacją. Ja np. miałam inną, bo rodzice przynosili pracę do domu i nie była ona mniej wymagająca od prac, jakie wykonuje się dzisiaj, więc to nie jest tak, że nikt w PRL nie pracował na serio, nie wykonywało się ciężkiej pracy umysłowej i ogólnie zbijało bąki (choć – przyznaję – pewnie nie bez powodu funkcjonuje powiedzenie: „Czy się stoi czy się leży, dwa tysiące się należy”).
Znalazłam również raporty, że:
– dopiero teraz dobijamy do liczby żłobków z czasów PRL dzięki klubom malucha, etc.,
– w latach 80 do żłobków uczęszczało 5% dzieci, po upadku PRL 2%, po 2000 r. 3% (źródła: http://library.fes.de/pdf-files/bueros/warschau/12126.pdf, https://www.dzieciwpolsce.pl/analiza/5/zlobki-i-przedszkola, https://library.fes.de/pdf-files/bueros/warschau/12126.pdf).
Więc gdzie te straszne matki zostawiające dzieci na cały dzień w żłobku? Bo ja nie widzę. Idźmy dalej:
– 50% kobiet korzysta z urlopów wychowawczych. Co druga (źródło: http://library.fes.de/pdf-files/bueros/warschau/12126.pdf)
– według oficjalnych danych co 4 kobieta nie pracuje w ogóle (żeby było ciekawiej: największy odsetek niepracujących jest wśród mam dzieci do 6 lat bez względu na miejsce zamieszkania i wykształcenie, a to oznacza, że kobiety zostają w domu, żeby być z dziećmi),
– w PRL bywało różnie, zależy bardzo od okresów: urlop wychowawczy brało od 5-8% kobiet do aż 80% (jednak należy pamiętać, że macierzyński trwał 3 miesiące!),
– dopiero teraz matki mają świadczenie w postaci 500+, dzięki któremu mogą sobie pozwolić na życie z jednej pensji przy większej liczbie dzieci.
Nie bardzo mi z tych danych, które zebrałam, wynika, że kiedyś matki spokojnie i masowo mogły pochylać się nad kołyską kilka lat, a teraz porzucają dzieci z żłobkach, bo gonią za pieniądzem. Ale przede wszystkim mój wpis był o tym, jak zmieniała się świadomość na przestrzeni lat. I że era dzieciocentryzmu nastała dopiero współcześnie. Bo nawet jeśli mamy mogły sobie pozwolić kiedyś na to, żeby nie chodzić do pracy, to były zajęte innymi przyziemnymi sprawami i jakoś nie bardzo zaprzątały sobie głowę tym, żeby uczyć dziecko od małego angielskiego, grać z nim w pamięć, układać puzzle. Robimy to współcześnie, wcześniej dzieci albo bawiły się same, albo z równieśnikami biegały po podwórku, albo (dość powszechna praktyka) zajmowało się nimi starsze rodzeństwo. Presja na kreatywną zabawę z rodzicem przez dzień cały jest dość świeża i nasze mamy po prostu jej nie doświadczały.
W PRL chodziło do żłobków 5% dzieci (52 na 1000), też znalazłam te dane, dzis 24% – dane za Ministerstwem Pracy, Rodziny i Polityki Społecznej (https://www.google.com/amp/s/www.gazetaprawna.pl/amp/1483938,mrpips-opieka-zlobkowa-objete-jest-co-czwarte-dziecko.html). W duzych miastach wskaznik ten przekracza 30%. Nie wiem czy w tych danych są ujęte żłobki prywatne. Do tego dochodzą nianie. Nie uważam, że matki są straszne, bo gonią za pieniądzem i nie wiem dlaczego wciąż mi to insynuujesz. Uważam, że zła jest sytuacja, ktora zmusza matki do dokonywania wyboru między dzieckiem a wlasna przyszłością zawodowa. Po prostu mam dosc presji.
Tak dla ciekawostki – moja ciocia opowiadała mi ostatnio, że były też takie żłobki, gdzie dawano dzieci w poniedziałek a odbierano w piątek. Ale to dla górniczych rodzin :)
Tak, czytałam o żłobkach całodobowych/kilkudniowych.
Moja Mama miała taką pracę, że o godzinie 13stej mogła być już w domu. Za to Tata pracował na zmiany, pamiętam, ze często go nie było. Tzn. odczuwałam to, że go nie ma. Dzieciaki szkolne były o wiele bardziej samodzielne. Pamiętam, że na przygotowanie do komuni w drugiej klasie chodziło się samemu, a teraz mocno się zastanawiam, kiedy puścić 8letnią córkę samą do szkoły… Mama do tej pory co jakiś czas wspomina, jak Babcia przyjechała na święta, ja miałam pól roku a ona karmiła mnie zupą pomidorową :) rozszczerzanie diety na maxa. Po 3 miesiącach podawała mi soki :) ale urlop macierzyński też był krótszy. Teraz trwa rok to i dziecko najlepiej karmić piersią do roku… Mi się wydaje, że jesteśmy trochę innym pokoleniem niż nasi rodzice. Podejrzewam, że im też nie było łatwo. Ale teraz więcej się o tym mówi… może teraz kobiety chcą więcej realizować, więcej robić. A to trudne do pogodzenia z macierzyństwem jednak… ja się przyznam, ze nie spodziewałam się jak wygląda bycie rodzicem, bycie Mamą. Wymaga to jednak poświęcenia, ale nie w takim dosłownym znaczeniu. To jest poświęcenie swojego czasu, energii … nie da się wszystkiego robić na 100%. Coś zawsze będzie kosztem czegoś….
Zdecydowanie – ponieważ mamy sprzęty i oddelegowałyśmy część obowiązków domowych partnerom – mamy więcej przestrzeni, żeby myśleć również o sobie. Czy kiedyś mamy myślały, żeby ćwiczyć? Nie miały kiedy.
Całkowicie nie zgodzę sie ze wpisem. Dlaczego? Uważam, że w obecnych czasach dzieci są samotne. Zamiast spędzać czas z rodzicami, dzieci spędzają czas przed telefonem, komputerem czy tv… Znam kilka dzieci 3letnich co maja swoje telefony. Po co im to?
Niestety lepiej dać dziecku telefon/puścić tv niż poświęcić dziecku czas i uwagę ?
W przedszkolu na zebraniach Panie alarmują, że dzieci są przebodźcowane przez nadmiar elektroniki. Dodatkowo wielokrotnie zwracają uwagę na to, że po dzieciach widać czy spędzają czas z rodzicami (czytanie bajek, granie w gry itd).
Współczuję dzieciom, których rodzice nie maja dla nich czasu
Temat dla mnie jak najbardziej na czasie. Już drugi dzień z rzędu powtarzam że nadi rodzice mieli lepiej z wychowaniem bo się nad wieloma rzeczami nie zastanawiali. W obecnych czasach tak jak piszesz tłumaczenie, słuchanie, dogadanie się z dzieckiem jest normalne. Nie ma „tak bo tak”. A jak mamy do czynienia z silniejszym trudniejszym charakterem u dziecka to szukasz pomocy na forach, u psychologa, rozdrabniasz na drobne zachowanie dziecka, że to że się brzydko odezwał albo coś zrobil nie oznacza że jest niegrzeczny tylko woła o uwagę o pomoc. Kiedyś stwierdzilby dorosły że niegrzeczny, że ukarać i tyle, a że to nie przynosiło skutku a wręcz odwrotny to już inna sprawa. To nie była wina rodziców oczywiście, oni na te tematy nie mieli zielonego pojęcia, ale nieprawda jest że mieli trudniej. W pewnych pewnie tak, technicznych, wychowawczych łatwiej. Ja do zerówki dopiero poszłam do tego czasu przychodziła babcia, dziadek na zmianę. Zajmowali się mną i trójka rodzeństwa. Szczerze mówiąc to nie pamiętam zabawy z rodzicami. Oni często sami mówią że my się bawiliśmy sami że sobą w końcu było nas czworo. Zmęczyć się nami nie mieli jak bo albo u jednych dziadków albo u drugich, wszyscy w jednej miejscowości mieszkalismy. Teraz takie sytuację są raczej w mniejszości. I jeszcze jedno nasi rodzice się nie zastanawiali czy kolejna bajka nam zaszkodzi. Sami nam nagrywali na VHS a potem piszczali cała kasetę bajek. A my juz wiemy że ilość czasu spędzana przed ekranem powinna być jak najmniejsza.
Uważam tak nie że swojej winy ale nie musieli się nasi rodzice tyle zastanawiać nad skutkami wychowania. Osobiście dużo bym zmieniła w moim wychowaniu, przez ich metody mam bardzo niska samoocenę, mentalność narzekającego, nie potrafię postawić na swoim. Bardzo kocham moich rodziców, ale w sumie po dziś dzień nie potrafię z nimi rozmawiać, uważam że słabo nas wychowali, choć im się wydaje że świetnie. Inaczej było ale nie uważam że trudniej a my mamy łatwiej.
Zamyslilam sie nad Twoim artykulem i nad komentarzami. To zabawne, jak rozne doswiadczenia sa z tego okresu PRLu. Moja mama wrocila po moich narodzinach po macierzynskimdo pracy, bo wychowawczy powstal dopiero ok. 3 lat pozniej, kiedy urodzil sie moj brat. Nie bylam w zlobku, ale mialam nianie, to dlatego, ze nie mielismy babc (jedna daleko, druga nie zyla). Zlobki mialy zla slawe, przedszkola juz nie, a pamietam za to wlasnie wszechobescnosc babc. Dzieci spedzaly u nich popoludnia, wakacje, nocowaly. Zdarzalo mi sie, ze po poludniu nie zastawalam zadnej kolezanki z bloku, bo byly „u babci”. Ja nie, moze dlatego tak to pamietam. Kiedy moja mama zaszla w ciaze z bratem, jej kierownicze stanowisko przepadlo, dano jej do zrozumienia, ze nie ma po co wracac (ROK 79), a wiec nie zawsze bylo tak, ze posadka czekala. Babcie byly chyba rzeczywiscie mlodsze niz teraz, ale chyba nie pracowaly zawodowo, przynajmniej czesc byla „na rencie”, rzadziej „na emeryturze”. Moje obie babcie byly gospodyniami domowymi, tylko dziadkowie pracowali poza domem. Za to w pokoleniu moich rodzicow wszystkie znane mi mamy pracowaly. Podobnie jak u Ciebie sama wyprawialam sie do szkoly. To znaczy sniadanie bylo, kanapki do szkoly tez, ale rodzice byli juz w pracy. Wracalam i przygotowywalam obiad wg. instrukcji (najczesciej chodzilo o podgrzanie, zrobienie ryzu lub makaronu). Poza wczesnym dziecinstwem nie pamietam zabaw z mama, tata wyswietlal nam bajki, uczyl wierszykow ( w tym politycznych). Za to z mama moglam porozmawiac o wszystkim, wyprzedzala epoke. Nie byla idealna, ale pod wieloma wzgledami super. Raczej zimny chow, wiec czesciej dostawalam od niej np. wydziergane swetry niz pochwaly i przytulenia. Czasem zazdroszcze moim rodzicom tego luzu, tego wlasnie braku wiedzy i niefrasobliwosci. Z jednej strony byli duzo bardziej „poukladani” niz ja w ich wieku, z drugiej na dzisiejsze czasy wrecz „patologiczni” – kiedy dziecko spilo resztki po imprezie czy zasnelo na stosie palt, byl to powod do anegdot, a nie do zamartwiania sie. Chociaz i tak rekordy bil moj dziadek, ktory nie zdenerwowal sie nawet, kiedy moja kilkunastoletnia matka wsiadla w Niemczech do zlego pociagu i wrocila dzien pozniej (a byla jedynaczka). :) To tak w ramach anegdotycznych wynurzen.
Chyba jestesmy pierwszym pokoleniem, ktore w ogole tak mocno porownuje role matki zarowno na pionowej i na poziomej osi czasu. Tak mocno, ze nasze corki czasem mowia nam, ze nigdy nie beda miec dzieci, bo zdaja sobie sprawe z tej olbrzymiej odpowiedzialnosci. Pewnie nastepne pokolenie wypracuje kompromis pomiedzy niefrasobliwoscia naszych matek, a naszym czasem przesadnym zaangazowaniem w macierzynstwo. Byc moze bedzie tak, ze zbiorowo wystawia nam nienajlepsze oceny, natomiast indywidualnie beda sie rozmarzac o nas, jako o matkach idealnych?
Ja też nie za bardzo pamiętam, żeby mama się ze mną bawiła. Pamiętam natomiast, że siostra mnie odbierała z przedszkola (3 lata starsza) i że całe popołudnia bawiłam się z koleżankami na podwórku. Lekcje również odrabiałam sama. Mam kochanych rodziców, ale niestety nie kojarzę ani nawet jednej zabawy z nimi. Dzieciństwo kojarzy mi się z zabawa z rówieśnikami (u nas np niebezpieczne zjeżdżanie z sanek prosto na ulice czy chodzenie po lodzie na zamarzniętym jeziorze – kto dalej!). Pod względem zajmowania się dziećmi nasze mamy miały zdecydowanie łatwiej, bo się za dużo nie zajmowały…
Kiedyś, w PRLu to było łatwiej… zarabiało się w milionach ;P
Uwielbiam takie dywagacje, kiedyś to, kiedyś tamto… Kiedyś była wojna i matki zabijano na oczach dziecka. Wtedy było trudno. Cała reszta ?kiedysiów? to dobrobyt..
„Kiedyś to były czasy”, a teraz to nie ma czasów ;)
Mogę napisać tylko tyle: Zgadzam się w 100%
Teraz widzę nadal bardzo często paniusie z brzuchem i fajek w ustach. Niestety świadomość ludzi jest nadal na niskim poziomie.
Sama jestem dzieckiem już po PRL ale z mocnymi naleciałościami (rocznik 90). I szczerze? Z mojego punktu widzenia zgadzam się w 100% Moja Mama wróciła bardzo szybko do pracy, ja byłam zawożona do niani (starsza Pani na emeryturze). Gdy miałam 2 lata poszłam do przedszkola. Razem ze starszym bratem maszerowaliśmy za ręce poboczem (chodnik na wsi?) do ulicy którą trzeba było przejść. Tam czekał na nas starszy Pan który mówił kiedy możemy przejść przez ulicę i potem poboczem do przedszkola :) Uprzedzając pytanie – starszy Pan był dogadany z rodzicami, o stałej porze wychodził do sklepu tak żeby nas spotkać :) Rodzice dużo pracowali, zabaw z nimi raczej nie pamiętam. Może bardziej zimą jakiś kulig ale puzzle, gry? Miałam brata i sąsiadów w swoim wieku.
Jedna Babcia była zbyt niesprawna by się nami opiekować (mieszkała z nami), druga daleko. Pamiętam jak miałam 7 lat i rodzice mieli bardzo trudny okres w pracy (ten sam zakład) – cała firma bardzo dużo pracowała nad ważnym projektem. By im pomóc razem z bratem w weekendy robiliśmy Rodzicom śniadania. Do dzisiaj wspominają, że kanapki z kakao podane do łóżka smakowało wybornie :) Nie było mikrofalówek, serów w plasterkach a jednak jakoś dawaliśmy radę.
Z drugiej strony moja przyjaciółka z dzieciństwa miała opiekę 24h. Jej Mama nie pracowała, mieszkali z dziadkami, drudzy mieszkali po drugiej stronie ulicy. Zawsze ją odbierała i odprowadzała do przedszkola, później także do SP. Ja w wieku 8 lat dostałam klucz na szyję i długą lekcję o przechodzeniu przez ulicę. Do szkoły miałam 2km.
A dzisiaj spotkała mnie fala hejtu – pół roku po porodzie postanowiłam wrócić do pracy. Była to moja i Męża przemyślana decyzja. Dodatkowo miałam problem z kp i od samego początku bliźniaki są na mm. Nie ma tygodnia bym nie słyszała jaką krzywdę robię dzieciom, jestem wyrodną matką, kiedyś to było nie do pomyślenia. I to nic, że do dzieci przychodzi emerytowana przedszkolanka z widzą i doświadczeniem, taka która cały czas się kształciła i nie ma metod z PRL. W sobotę też wolę zatrudnić Panią do posprzątania a sama ten czas spędzić z dziećmi. I non stop słyszę, że jestem wygodna. Że mając dzieci powinnam zakasać rękawy i przestać myśleć o sobie. Non stop słyszę, że kiedyś kobieta poświęcała się w 100% w domu i przy dzieciach i nie do pomyślenia było by ktoś jej pomagał czy sprząta. Mąż który ugotuje obiad? No przestępstwo. Zawsze wtedy pytam, czy te kobiety wtedy były szczęśliwe tak harując od rana do wieczora… Skąd w kobietach tyle jadu. Wg. mnie szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko (w dużym uogólnieniu oczywiście).