It’s all about being friendly
Napisałam tekst zaraz po powrocie z centrum handlowego i… Skasowałam go!
Nie, nie przez przypadek. Kiedy wróciłam do niego po kilku godzinach, nie rozpoznałam samej siebie w tej zacietrzewionej babie, którą byłam w tamtym momencie.
Luuuz… Mam fajne życie, wspaniałego synka, kochanego męża, po co się tak spinać?
Faktem jest jednak, że w niektórych sytuacjach chyba każda z nas czuje się TYM babsztylem – o czym napisać muszę. Jednak już bez zbędnych emocji…
A więc do sedna: kiedyś (dawno, dawno temu) w sieci trafiłam na tekst profesora Mikołejko (tutaj). W trakcie czytania potakiwałam głową ze zrozumieniem, bo ja także napotykałam na swojej drodze te dzikie bestie, które chciały taranować wszystko i wszystkich, tylko dlatego, że miały pod opieką dziecko i z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów wściekliznę poporodową.
Trochę czasu upłynęło i… I dzisiaj jestem jedną z nich. Gdzie się nie ruszę, tam mój synek, przeważnie w wózku, więc chcąc, nie chcąc, stałam się matką wózkową. Doprowadzaną czasami na skraj.
Ponieważ w mojej okolicy nie ma ani jednego podjazdu dla wózków, a wszystkie sklepy znajdują się na tzw. wysokim parterze, zdarza się, że po najpilniejsze zakupy muszę się wybrać do oddalonego o kilka kilometrów centrum handlowego. Mąż wyjechał, przewidziany na ten czas zapas pieluch – o zgrozo! – kończy się lub nie ma mleka/jabłek/marchewek, nieważne (to tylko pierwsze z brzegu przykłady). Idę zazwyczaj pieszo, bo wiem, że kierowca autobusu na mój widok wcale nie zatrzyma się przy krawężniku, a nikt z siedzących w środku pasażerów czy też stojących na przystanku ludzi nie pomoże pokonać tej strasznej dziury, jaka jest do przeskoczenia pomiędzy chodnikiem a pierwszym stopniem autobusu. Prosić obcych ludzi nie chcę, więc idę, w końcu to tylko jakieś pięć kilometrów (w dwie strony dziesięć), ale co to dla nas, pogoda piękna, damy radę.
Idę, a wózek wywraca się na chodniku, chwieje, zatrzymuje na dziurach i staje dęba. Prawdopodobnie zauważyliście, że większość zdjęć na bloga robimy w lesie. Tak, na spacery chodzimy głównie do lasu, bo leśne ścieżki są przyjaźniejsze od chodników w mieście, w którym żyję. Nigdy nie wiem, gdzie się ten chodnik skończy, a raczej wiem na pewno, że skończy się schodami, przejściem podziemnym z ostrym zjazdem albo w najlepszym wypadku dotrę do skrzyżowania. A potem będę się bała wyjść na ulicę, bo jeśli brakuje sygnalizacji świetlnej, nie ma takiej opcji, żebym przez jezdnię przeszła. Albo zamknę oczy i wejdę pod koła samochodu, modląc się: „Zatrzymaj się, błagam, zatrzymaj!” albo zwiędnę na krawężniku z krzyczącym w wózku dzieciem. Czasami stoję tak kwadrans, czasami dłużej i waham się, odczytuję z miny kierowcy, czy będzie tak łaskawy i nas przepuści? Cofam się w tym czasie wielokrotnie, osłaniam wózek i przepraszającym wzrokiem patrzę na tego faceta, który jest wściekły, bo przeze mnie musiał się zatrzymać przed przejściem dla pieszych. Uuuu, wstrętny babsztyl! Jak to idzie, jak nie może podjechać wózkiem na wysoki krawężnik! Wolniej jeszcze, babo ty! Co z tym wózkiem tam wyrabiasz ślamazaro?! Ruchy!
I nagle – cywilizacja! Centrum handlowe. Drzwi obrotowe ciasne, ledwo się mieszczę obok wózka i zastanawiam, czy uda mi się wjechać do środka i tych drzwi nie zatrzymać, żeby innych nie denerwować, nie rzucać się z moim wózkiem w oczy, bo czasami działam jak płachta na byka, a ja naprawdę chciałabym tylko zrobić swoje i zniknąć.
W środku nie lepiej – winda nie działa, więc musiałabym przejść na parking, żeby z windy skorzystać, a żeby wyjść na parking, muszę dziecko obuć i oczapić, bo tam przeciągi pieruńskie i wiatry syberyjskie wieją.
Idę do sklepu z odzieżą dla dzieci. Na moment, potrzebuję tylko czapki. Do H&M idę. Alejki tak wąskie, że wózek się nie mieści. Dział dla niemowląt gdzieś w róg upchnięty, że żadna matka wózkowa w życiu się tam nie dostanie. Na piętrze w dodatku, zamiast na parterze.
I na końcu przelewa się czara goryczy – Empik. Chciałabym kupić jakieś nowe książki – dla siebie i dla dziecka. Tymczasem krążę pod wejściem i zastanawiam się, z której strony zaatakować. Tu ciasno, tam nieprzejezdne. Dobre piętnaście minut krążę po głównej alejce, co chwilę coś potrącając, przepraszając, zbierając. Aż w końcu decyduję się skręcić w lewo. Kartony. No to w prawo. Skrzynie z nierozpakowanymi książkami. Patrzę błagalnym wzrokiem w stronę obsługi (roześmianej, zagadanej), zdają się mnie nie dostrzegać. Przepraszam, proszę – nadal zero reakcji. W końcu chwytam ten karton i już, już chcę rzucać nim w sprzedawcę, ale powstrzymuję się, opamiętuję, przestawiam i tylko we wzroku mam gromy, bo przekleństwa nadal mielę bezgłośnie. Takich kartonów napotkałam na swojej drodze jeszcze pięć. Nawet nie doszłam do regału z interesującymi mnie pozycjami. Zrezygnowana – wyszłam. Jeśli przez najbliższe dwa lata nie będę miała okazji zrobić zakupów w Empiku ZAPOMNĘ o tym miejscu na dobre. Skreślę je z listy sklepów „do odwiedzenia”, bo dotychczas odwiedzałam zawsze, jeśli byłam w pobliżu. Oto odpowiedź profesorze Mikołejko, dlaczego matka wózkowa nie czyta.
Z tego wszystkiego boli mnie głowa, ale do apteki (Superpharm) nawet nie wchodzę, bo widzę, że miejsce zupełnie nieprzejezdne, a do tego zakolejkowane strasznie.
Brak dostępu do toalet. Pięć par drzwi, wszystkie wahadłowe, jak otworzysz i nie przytrzymasz, to się zatrzasną. Jak otworzysz i przytrzymasz, to kto ci wózek wprowadzi? W końcu trzymam drzwi tyłkiem (aha, ćwiczenia z Chodakowską się przydały!), a nogą, łokciem, językiem pcham wózek przed siebie. Jestem. Nie zmieszczę się z dzieckiem w kabinie. Rezygnuję, bo nie zostawię wózka pod toaletą. Z dzieckiem na rękach sikać nie będę. Kto by mi potem spodnie zapiął? Na zewnątrz (trzy pary drzwi wahadłowych za mną, dwie przede mną) widzę naklejkę „dla niepełnosprawnych”, wchodzę, ale zatrzymuje mnie ochrona. Na nic tłumaczenia, że mam dziecko, wózek, potrzebuję dużej kabiny. „Tam jest pokój matki z dzieckiem” – słyszę, więc kieruję swoje kroki, ale w pokoju nie ma kibelka. Jestem w kropce. Moja wina – biję się w pierś. Matka wózkowa nie powinna mieć żadnych potrzeb.
Dlatego staję się jedną z tych bab. Wojowniczą, dziką, ekspansywną. Jeśli w sklepie wózkiem przestawię regał, to nie pchnę go z powrotem na miejsce. Bo nie! Jestem zła, że właśnie tu i tak go postawili, a moim zdaniem powinien być kilka centymetrów dalej, abym mogła przejechać i wrócić tą samą drogą bez kluczenia. Jeśli zrzucę wieszaki na dziale dzieciowym, to tak je na podłodze zostawię. A co, nie wolno?! A wieszać ubrania w ilościach takich, że same się wysypują, wystarczy łokciem zahaczyć, budką wózka dotknąć – to wolno? Chybabym oszalała, gdybym za każdym razem miała po sobie sprzątać! Jak nie posprzątam, to może chociaż na dzieciowym inaczej to cholerstwo ustawią? Jeśli usłyszę od ochrony: „Tu nie wolno, tam nie można”, to uprę się, że mogę, mam dziecko w wózku do jasnej ciasnej i mogę więcej! Chociażby skorzystać z większej kabiny, jeśli poczuję taką potrzebę, bo nie zostawię dziecka bez opieki!
Nie byłam taka na początku mojej drogi, ale teraz widzę, że nie można być inną matką w kraju, w którym żyję. Każda z nas szybko się tego uczy.
O ile w ciąży czasami (dwa razy w ciągu dziewięciu miesięcy; ok: pięciu, bo wtedy było już wyraźnie widać brzuch, choć większość raczej go nie widziała) zdarzało się, że ktoś mnie wpuszczał w kolejkę, o tyle teraz nie robi tego nikt. A przecież dziecię na moich rękach cięższe (i zdecydowanie głośniejsze) od tego, które było w moim brzuchu. Wtedy nie musiałam pędzić do domu, żeby je nakarmić, przewinąć, położyć spać.
Przejazdy między kasami są tak wąskie, że ledwo wózek się mieści. Nawet jeśli jestem na zakupach z mężem, on wykłada towar na taśmę, płaci, pakuje, ja muszę potulnie stać obok i czekać. Dziecko płacze, chce być w wózku bujane, ale osoby, które stoją przede mną, nie przepuszczą mnie, żebym mogła wyjechać na zewnątrz i wprawić wózek w ruch. Ci z tyłu też mnie nie przepuszczą, żebym mogła pójść naokoło do wyjścia, więc stoję i zawadzam. Jak w klatce. Dźgam wtedy wszystkich tym wózkiem w tyłek – wstrętna, roszczeniowa baba wózkowa!
O ustępowaniu miejsca w autobusie/tramwaju nie piszę celowo nic, bo taka sytuacja nie zdarzyła się ani w ciąży, ani tym bardziej teraz. Zdarzyło się za to, że zostałam wyzwana, bo zajęłam miejsce, które mi się nie należy. No jasne, nikt przecież nie skrzyczy tego młokosa obok mnie, że siedzi (jeszcze w papę da), a takiej ciężarnej/matce wszystko można powiedzieć, niech się nie rozpycha, niech dzieciaka uciszy, jakim prawem ten dzieciak w ogóle płacze, niech leży cicho w wózku, nie wie, że matka go na ręce/kolana wziąć nie może, że nie ma miejsc siedzących? Co za dziecko, co za matka…
Miało być bez emocji, ale w tym temacie bez emocji po prostu się nie da. Same przyznajcie, drogie matki wózkowe: jak tu się nie rozpychać łokciami, nie warczeć, nie krzyczeć, nie taranować wózkiem, skoro spokojnego: „Proszę… Przepraszam…” nikt po prostu nie słyszy?
Jeśli masz dziecko, to siedź w domu. Taki przekaz otrzymuję na każdym kroku. Po co ty się babo w ogóle pchasz do tego miasta? A kysz, zarazo jedna!
Wiem, że nie zmienię systemu. Nie sprawię, że miasta będą projektowana dla ludzi z wózkami oraz dla ludzi na wózkach. Mam jednak cichą nadzieję, że staniemy się dla siebie milsi, przyjaźniejsi, bardziej pomocni. Zaczniemy dostrzegać potrzeby innych, nie tylko własne. Staniemy się człowiekiem dla drugiego człowieka. Tylko o to tu chodzi…
niestety mam podobne doswiadczenia. a myslalam ze to mi sie po prostu tak przytrafilo jak bylam w zaawansowanej ciazy to mi sie 2 (slownie: dwa:) razy w autobusie zdarzylo, ze mi ktos ustapil miejsca – i to o dziwo mlody chlopak – bo starsze babki patrzyly na mnie wzrokiem: a z jakiej niby racji masz babo siedziec, bo ciaza to nie choroba. w kolejce w zadnym sklepie mnie nikt nie przepuscil. a sytuacje z wozkiem tez niestety musze potwierdzic. jedyne co, to sasiedzi w bloku mi czesto oferowali pomoc w zniesieniu wozka po schodach. ale to tylko ci sasiedzi, co sami maja dzieci. na zakupy – jak byla mozliwosc to sie wybieralam z mezem systemem: jeden pilnuje dziecka, drugi robi zakupy. ciekawa jestem czy znajdzie sie tu jakis komentarz: o czym Wy dziewczyny piszecie: ja sobie swietnie radze z przemieszczaniem wozkiem, o nic nie hacze, nie znam tych problemow itd oraz: gdziekolwiek pojde, tam ludzie z usmiechem wyrywaja sie, zeby pomoc
Oj tak, opisana przeze mnie sytuacja w autobusie też została wywołana przez starszą panią (ale taką nie do przesady starszą, zdrową i silną – przynajmniej na zrobienie awantury siłę miała), która stwierdziła, że ciąża to nie choroba, a dzisiejsze kobiety przesadzają (ścisk był okropny, nie wiedziałabym, w którą stronę się odwrócić, żeby nie oberwać łokciem w brzuch).
O tak, puszczają faceci, kobiety prawie wcale! Zarazy jedne!
Mnie puszczali też przed ciążą (to tak w formie żartu).
Ja tak samo omijam sklepy ze schodami, windami, drzwiami i….nie zostaje prawie nic a już na pewno nie wystarczająco, żeby ugotować obiad.
Dlatego właśnie zakupy stara mi się robić mąż (wiem, że jak na wyjeździe to nie zrobi) a ksiażki i inne tego typu kupuję w internecie. Polecam.
U nas też mąż robi zakupy, ale czasami zdarza się tak, że nie ma innego wyjścia i ja muszę się wybrać, a jest to wyprawa jak za ocean.
Książki kupuję przez internet, ale że kupuję całkiem sporo (głównie pojedynczo, nowości), to dodatkowa opłata 10 zł za przesyłkę nie do końca mi się uśmiecha (w końcu to często 1/3 ceny!). W ogóle ostatnio uskuteczniam głównie zakupy internetowe – jasne, że można sobie poradzić bez wychodzenia z domu, ale nie o to chyba chodzi? Dlaczego kobieta z małym dzieckiem ma się izolować od świata?
Wczoraj byłam na spacerze po osiedlu i zwichnęłam kostkę – takie mamy chodniki, o! Można sobie wyobrazić, co się dzieje na nich z wózkiem…
Mamuniu, powiem Ci, że dlatego właśnie kupiliśmy używany wózek. Było mi zwyczajnie szkoda, bo wiedziałam że do drugiego dziecka i tak nie dotrwa.
Empik to akurat jedna z droższych opcji do kupowania książek dlatego przy większej ilości pozycji i przesyłka się opłaca.
Oczywiście, że nie chodzi o izolację (chociaż my akurat na wsi mieszkamy, ale wieś wcale nie jest przyjaźniejsza bo sklepów nie ma wcale).
Mieszkam na stałe w Wielkiej Brytanii. Tutaj urodziłam swoją pierwszą córkę. Ma teraz 5 miesięcy. Zacznę od tego, że żyję w małym miasteczku, ale standardy są takie same jak w wielkim Londynie: chodniki, ścieżki, ulice, sklepy i supermarkety są w 100% przystosowane do potrzeb niepełnosprawnych, a także rodziców z dziećmi. Znalezienie toalety, czy punktu do przewinięcia dziecka nie stanowi problemu. Spacer po miasteczku z wózkiem to czysta przyjemność. Ludzie są bardzo mili, uprzejmi, zawsze ustępują miejsca na chodniku, ścieżce, w drzwiach sklepu itp. Matka z dzieckiem jest kimś ważnym i docenianym. Codziennie słyszę pozdrowienia dla mnie i córki od nieraz zupełnie obcych ludzi. Z resztą na ulicy widuję mnóstwo matek z dziećmi, nie boją się spacerów w centrum miasta, bo wiedzą, że nic przykrego ich raczej nie spotka.
Kilka tygodni temu byliśmy na rodzinnym urlopie w Polsce. Przeżyliśmy szok. Ja i mój partner, i pewnie Mała też. Nie będę powtarzać słów autorki – wszystko w 100% się zgadza. Nawet kilka osób w rodzinie dziwiło się, że Małą zabieramy wszędzie ze sobą (co jest zupełna normą w WB, a co okazało się nie lada wyzwaniem w PL); tak jakby z góry przyjęli, że z małym dzieckiem powinno się siedzieć w domu, co najwyżej pospacerować „po osiedlu”.
I niech nikt nie dziwi się, że w Polsce kobietom jest trudno podjąć pozytywną decyzję o macierzyństwie. Bo jedna sprawa to finanse, a druga to, ta ważniejsza miejsce matki i małego dziecka w naszym społeczeństwie.
PS Fakt, kobiety nie mają w sobie zupełnie nic z empatii, a powiem nawet, że jako uczestnicy życia publicznego i społecznego byliśmy przez nie gorzej traktowani.
O, to to właśnie: „Nawet kilka osób w rodzinie dziwiło się, że Małą zabieramy wszędzie ze sobą (co jest zupełna normą w WB, a co okazało się nie lada wyzwaniem w PL); tak jakby z góry przyjęli, że z małym dzieckiem powinno się siedzieć w domu”.
Skąd ja to znam? Prawdopodobnie – gdybym nie napisała w poście w tonie lekkiego oburzenia, że od kobiety z małym dzieckiem wymaga się, że odizoluje się na rok od świata – pod moim wpisem pojawiłyby się komentarze typu: czego ty chcesz, po co latasz z dzieckiem, siedź w domu, a nie…
Ostatnio byliśmy na basenie (chodzimy już od kilku miesięcy) i za plecami usłyszałam uwagę, że z takim dzieckiem nie powinno się przychodzić (Kuku był zachwycony, nie płakał, nie marudził, nic złego się nie działo).
Właśnie chyba dlatego mamy problem z niskim przyrostem naturalnym, jak już wspomniałam, może z jednej strony problemem jest brak pieniędzy. Moim zdaniem równie ważnym elementem jest to, że kobieta, która prowadzi aktywne życie zawodowe, towarzyskie, rodzinne boi się wykluczenia po urodzeniu dziecka. Bo nasze społeczeństwo zmusza matki (głownie matki) do alienacji. Przecież my matki czujemy, że jesteśmy niechciane w sklepach, restauracjach, czy np.na basenie. Nie tyle my, co raczej nasze małe „płaczące” dzieci.
Jeeezu, to jednak zupełnie inna kultura…
I jeszcze dodam, że nie mamy samochodu, ale wyprawa do większego miasta na zakupy, czy po prostu wycieczkę nie stanowi oczywiście problemu. Podróż autobusem, czy pociągiem (zawsze(!) na czas) to czysta przyjemność.
Rozumiem Cię bardzo dobrze! Jestem mamą 9-miesięcznego bobasa. Jak to czytam, to śmieję się pod nosem, że to wszystko przecież minie, do następnego dzieciaczka!;) Ja już mam swoje sprawdzone ścieżki, sklepy, wybrane linie komunikacji miejskiej, więc już się nie denerwuję tak bardzo. Oj, ale początki były ciężkie! Oswoiłam już na szczęście moje miasto Wrocław:) Trzymaj się i nie dawaj nerwom:)
Olu, też jestem z Wrocławia, faktycznie dobrym sposobem jest oswojenie. Tylko co z tego, że autobusy mamy niskopodłogowe i nawet kierowca tę podłogę dla nas obniży skoro w środku nie mieszczą się dwa wózki co – o zgrozo – odkryliśmy kiedy druga osoba chciała wsiąść ze spacerówką.
Nawet w nowej IKEI, gdzie wszystko jest faktycznie duże zrobili tyle zakrętów, że już wiem po co są skrętne kółka w wózku (nie posiadam – żeby była jasność).
Hmm, chociaż nie mogę się w żaden sposób odnieść do matek wózkowych, to tak w temacie dodam, że ja należę do równie niechcianej, „niewidzialnej” grupy mdlejących w komunikacji (i nie tylko) babsztyli. Zwyczajnie w świecie muszę siedzieć. Koniec kropka. Co niestety nie jest tak oczywiste dla innych pasażerów. Mogę się słaniać na nogach i kucać gdzieś w rogu. Nikt mi miejsca nigdy nie ustąpił (za młoda jestem na takie przywileje). Za to wszyscy z zainteresowaniem patrzą i mogłoby się zdawać, że wręcz czekają kiedy rąbnę w coś głową. W pewnym momencie autobus/tramwaj hurtem pustoszeje, a mnie zalewa lawina propozycji i głupich pytań: Może Pani usiądzie ? – Nie dziękuję, pokucam sobie jeszcze; Tam jest wolne. – Really?; Dobrze się Pani czuje ? – Rewelacyjnie, kucam dla sportu.
A tak w temacie zakupów, to polecam shopping online. Nie tyle książek, ale rzeczy codziennego użytku. Ja nie lubię tracić czasu na stanie w kolejkach, dlatego zamawiam. Sama nie przytacham 2 zgrzewek wody, ale miły Pan dostawca jak najbardziej. Przy okazji kupuję jedzenie itd. Tylko po pieczywo i mięso chodzę do sprawdzonych: piekarni, masarni. To dobry patent w tych chwilach kiedy faktycznie jesteś sama, a nagle brakuje pieluch i…
Buziaki dla Kuka.
Zakupy spożywcze online musimy koniecznie wypróbować, rozmawiałam o tym z mężem wielokrotnie, ale jakoś nigdy się nie złożyło, chociaż czasu na robienie zakupów stacjonarnie też brak.
Gajzo, a badałaś poziom żelaza?
Polecam takie kupowanie. W domu, bez pośpiechu, z herbatą/kawą w jednej ręce. Można nawet na upartego z dzieckiem na kolanie (notka o backstage’u tylko udowodniła jak Kuku rwie się do laptopa). Odnoszę nawet wrażenie, że taki internetowy klient jest nieco lepiej traktowany… Zdarzyła mi się sytuacja, że dostawca zapomniał wyciągnąć produkty w chłodni. Przez następne dwa dni dzwoniono i przepraszano, aż w końcu dostałam kod rabatowy.
Jeżeli chodzi o poziom żelaza, to już sama nie wiem czy sprawdzałam, czy też nie. Pamiętam tylko, że poziom hemoglobiny mam pod kreską.
Mamuniu, jeśli o żelazie mowa – czy zażywanie dawki żelaza np. w syropie może powodować pobudzenie/przyrost energii ?
Pobudzenie chyba nie, ale że niedobory żelaza prowadzą do ogólnego (fizycznego) osłabienia organizmu, to jego suplementacja na pewno pozwala nabrać sił i energii.
Ok, rozumiem, czyli wszystko jest w porządku. Z tym pobudzeniem to przesadziłam, bo było raczej spowodowane powrotem męża do domu.
Sama prawda.
A teraz sobie wyobraź, że ja mam bliźniaczki i z takim wózkiem nie wejdę praktycznie nigdzie!!! Nie mam szans, żeby się z moimi córkami wybrać na zakupy, bo najzwyczajniej w świecie się nie zmieszczę: w drzwi, w alejki, nie mówiąc już o kasach,
pozdrawiam
Jak widać daleko jeszcze nam do Europy. Nie chce zachwalać, ale mam jeden przykład.
Wszystkie polskie sklepy, parki, centra handlowe niby myślą o wózkach, niby są podjazdy itp., ale jakoś jest tak mizerna, że czasem lepiej wnieść po schodach. Wczoraj byłem z żoną i dzieckiem w LIDLu:
1. Miejsce parkingowe dla matki z dzieckiem.
2. Zero schodów (jednak się da!)
3. Przejezdne alejki (no czasami jakiś kosz na środku)
Czemu potrafią? Niestety to chyba przez niemieckie standardy, do których nam bardzo daleko…
Wystarczyłoby żeby wszystkie „zachodnie” sklepy utrzymywały w Polsce ten sam wysoki standard usług, jaki mają w swoich macierzystych krajach. Mam porównanie Tesco W.Brytania i Tesco Polska. A przykłady można mnożyć, z sieciówkami na czele…
Oj jak mi się spodobał ten wpis Mamuniu! Dokładnie odzwierciedla moje uczucia po wejściu do jakiegokolwiek sklepu z Młodą w wózku.
Do centrum handlowego mam niestety za daleko a tam faktycznie wejść byłoby najłatwiej (najszerzej teoretycznie), ale już w Biedronkach, Netto czy gdziekolwiek gdzie ostatnio poszłam bo była promocja na słoiczki – przejście alejkami graniczny nieraz z cudem. No i Ci ludzie – nie zwracający uwagi na wózek, jak tarany, byle szybciej do kasy, byle zdążyć przede mną. Nawet jak w Biedronce pani otworzyła specjalnie drugą kasę jak mnie zobaczyła to jakaś baba (bo inaczej jej nazwać nie potrafię) poleciała i chciała się przede mnie wepchnąć bezczelnie! Całe szczęście pani w kasie ją cofnęła.
Oczywiście, że można wychodzić na zakupy samemu a dziecko zostawić w domu. Najlepiej samo, bo przecież tata jest w pracy. Ale przynajmniej nie będziemy tym małym płaczącym dzieckiem w wózku denerwować społeczeństwa prawda? Mam to gdzieś! Jestem matką i mam prawo jak każdy inny zrobić zakupy, wypić kawę w kawiarni czy pójść do toalety w CH. Mi dziecko w wózku w niczym nie przeszkadza, dlaczego więc miałoby przeszkadzać innym? No ale niestety wiem, ze czasem przeszkadza. Trzeba to jednak olać, bo inaczej to się tylko ciśnienie podnosi i później faktycznie można się stać zacietrzewioną francą.
A większe zakupy robimy w e-tesco – polecam jakby co. Co nie zmienia faktu, że czasem mi czegoś w domu zabraknie i po prostu muszę po to pójść z Młodą do sklepu, albo po prostu zwyczajnie chcę z nią pójść gdzieś do sklepu! I już.
PS. Uwielbiam Twój styl pisania.
wszystko rozumiem. ale bez przesady, nie jest tak źle, albo ja mam dobry wózek (choć już stary, używany, i po pierwszym dziecku)…
nie no, a tak serio – proponuje zainwestować w chustę lub inne nosidełko – wówczas nie ma problemu z wejściem do większości sklepów. do tego porządna torba na ramie i można przytachać do domu parę kilo, nie raz taż udało mi się skorzystać z toalety sklepowej z dzieckiem na rękach! ale to raczej dla wprawionych mam.
jak młoda była mniejsza to na każdy spacer zabierałam dodatkowo chustę (taką zwykłą kółkową, może mniej wygodna ale jak dla mnie szybsza w obsłudze). nie raz zdarzyło się ze mała darła się wniebogłosy i wracała u mnie na rekach – nie miałam wówczas problemu żeby prowadzić wózek.
z chusty nadal korzystam (mała ma 1,5roku) głównie jak jeżdżę autobusem po starszego do przedszkola – i jeszcze mi się NIE zdarzyło żeby ktoś nam nie ustąpił miejsca, wiec dziewczyny – nie poddawajcie się!!
Mamuniu, genialny wpis, uśmiałam się. Cala prawda, ale bez przesady… Ja mieszkam na wsi, do kazdego sklepu mogę wejść z wózkiem, czasem ciasno, ale z premedytacja wchodzę, niech tylko ktoś mi uwage zwróci, ze gdzie się pcham!! Czesto ktos drzwi przytrzyma, sprzedawca czasem biegnie zeby otworzyć, przy okazji zajrzy do wózka i urodzę dziecka pochwali. Moze taka uroda dużych miast, znieczulica. W ciąży mieszkałam jeszcze w Warszawie, owszem pamiętam jak wszyscy gałami wywracali zeby przypadkiem nie zobaczyć brzucha i nie musieć miejsca ustapić. Co do chodników – ja muszę przejść ok 200-300m po drodze wysypanej kamyczkami, wózek staje dęba co kilka sekund a Małemu łepek podskakuje, żeby dojść do jakiegokolwiek chodnika.