Historia naszego ślubu, a raczej o tym, dlaczego prawie do niego nie doszło?
Kto obserwuje nasz remont domu sprzed wojny na InstaStory, ten najpewniej wie, jak wygląda moje życie. A działa ono według zasady Murphy’ego Ilonki: „Jeśli coś może pójść nie tak – na pewno pójdzie!”. Pierwsze zwróciły na to uwagę moje przyjaciółki, które pytały już w podstawówce: „Dlaczego te wszystkie dziwne rzeczy przytrafiają się właśnie tobie?”. Potem mój brat, kiedy byłam nastolatką: „To normalne. Ilona zawsze ma pod górkę”. Zauważyłyście to nawet wy, bo często dostaję wiadomości: „Macie wyjątkowego pecha w trakcie waszej budowy!”. Szczerze? Dla mnie to normalka! Weźmy na przykład nasz ślub… Dzisiaj mija dokładnie 7 lat, od kiedy składaliśmy z Piotrem przysięgę. Ale wtedy… Wtedy o mały włos do niej nie doszło!
JAK PIĘKNE PLANY WZIĘŁY W ŁEB
Nasz ślub miał być wyjątkowy, choć skromny. Marzyłam o małym, cichym przyjęciu, takim tylko dla najbliższej rodziny. Jednak po jej podliczeniu szybko się okazało, że spokojnie będzie 30 osób z okładem! Większość miała przyjechać z daleka, więc potrzebowaliśmy miejsca nie tylko romantycznego, ale przede wszystkim z możliwością noclegu.
Ponieważ do tego ślubu jakoś niespecjalnie nam się spieszyło – nasze narzeczeństwo trwało prawie dwa lata – mieliśmy sporo czasu, żeby objechać wszystkie okoliczne dworki oraz pałacyki w poszukiwaniu tego jedynego. I w końcu trafiliśmy na pałac jak z bajki. Położony na niewielkim wzniesieniu, cały z czerwonej cegły, ze strzelistymi wieżyczkami przecinającymi chmury. Tuż pod pałacem szumiał las, a pomiędzy pagórkami w niewielkiej dolinie majaczyła tafla stawu. Romantyczny mostek łączył dwa brzegi tak, jak w ten dzień miało połączyć się moje i Piotra serce. A obok drewniana altanka dla zakochanych i jeszcze taka śliczna mała kapliczka tuż przy wjeździe, w której para młoda mogła powiedzieć sakramentalne „tak”.
Zjedliśmy w tym miejscu obiad, a kiedy okazało się, że kucharz całkiem dobrze zna się na rzeczy, zaklepaliśmy szybko pierwszy wolny wakacyjny termin. Po wpłaceniu zaliczki odetchnęłam, że mamy to i zaczęłam na spokojnie szukać sukni ślubnej. Zresztą, wybrałam ją bardzo szybko, jeszcze na ulicy. Stanęłam jak wryta przed wystawą, pewna jak niczego dotąd w moim życiu i powiedziałam: „Ta”. Po czym zamaszystym krokiem weszłam do sklepu i oznajmiłam, że będziemy mierzyć. Sprzedawczynie namawiały mnie, żebym koniecznie obejrzała inne sukienki, przymierzyła coś poza tą jedną, ale ja wiedziałam, że nie ma takiej potrzeby. Innej nie kupię. Ta i tylko ta. Zamówiłam ją od razu, bo termin ślubu zbliżał się wielkimi krokami…
A kilka dni później usłyszeliśmy w radiu, że nasz pałac spłonął.
WESELE NA ZGLISZCZACH?
Do ślubu zostało niespełna 5 miesięcy. I weź tu znajdź miejsce z wolnym terminem!
W dodatku mieliśmy ogromny problem z odzyskaniem wpłaconej zaliczki, bo w umowie widniał zapis, że jeśli z naszej – pary młodej – winy lub z przyczyn niezależnych do wesela nie dojdzie, to zaliczka przepada.
A pożar to przecież przyczyna niezależna!
Obsługa pałacu zaproponowała nam wesele na zgliszczach. Obiecali, że wystawią namiot i będzie pięknie. Tylko że ja płaciłam za wesele w pałacyku, a nie w namiocie. Był jeszcze problem z zakwaterowaniem gości. Nie wiem, może również mieliby spać w namiotach?
Pieniądze oczywiście odzyskaliśmy, ale wiele, wiele lat później po ciągnącym się jak flaki z olejem procesie sądowym.
Tymczasem nasz ślub stanął pod wielkim znakiem zapytania…
KSIĄDZ JAK CIOTKA LYDIA Z OPOWIEŚCI PODRĘCZNEJ
Ponieważ absolutnie nigdzie nie było wolnych terminów, zdecydowaliśmy się na ślub w piątek. Musieliśmy prosić papieża o specjalną dyspensę (no bo wesele to mięso, a piątek to post). Ale to nic, bo pisaliśmy również w innej sprawie. Otóż tym razem wymarzyłam sobie przysięgę na zewnątrz, w pięknej, bajkowej altanie przystrojonej kwiatami. Trochę jak na amerykańskich filmach, ale nie dlatego, że lubię ckliwe romanse.
Prawdziwy powód był taki, że nowy pałacyk znajdował się na totalnej wsi. Takiej z pięcioma domkami na krzyż. A kościół obok nich był ekhm… No najbrzydszym kościołem, jaki w życiu widziałam!
I w sumie mogłam się spodziewać, że do takiego miejsca to pewnie jakiegoś księdza zesłali za karę, ale… Nie spodziewałam się, dopóki nie poszliśmy na nauki przedmałżeńskie.
Nie złamał nas pożar, ale mógł złamać ksiądz.
Bo opowiadał historie rodem z Opowieści Podręcznej: że obowiązkiem kobiety jest rodzić dzieci, a jak nie może, to powinna podstawić mężowi służkę. Czytał nam najdziwniejsze fragmenty Pisma Świętego, wszystkie, w których kobieta była posłuszna mężowi, a jak nie, to on miał prawo podnieść na nią rękę. Opowiadał również o tym, że czasami mężczyzna czuje pociąg do innego mężczyzny i na dowód dalej czytał nam to Pismo Święte, a jego ulubionym fragmentem był ten o Sodomie i Gomorze.
Pamiętam tylko tyle, że po każdej nauce jechaliśmy z Piotrem w milczeniu przez las do domu i zastanawialiśmy się, czy nie jest jeszcze za późno, żeby wziąć sam ślub cywilny?
Strasznie się bałam, że ksiądz z podobnym czytaniem wyskoczy w trakcie zaślubin…
ALE W DZIEŃ ŚLUBU MIELIŚMY INNE ZMARTWIENIE, BO… NIESPODZIEWANIE PRZYSZŁA JESIEŃ!
Zasypiałam latem, a obudziłam się jesienią. Na zewnątrz było czarno od chmur, które ciasno oplotły niebo. Ulewny deszcz zacinał z ukosa. W dodatku na coraz głębszych kałużach tworzyły się bąble, co według mojej mamy oznaczało tylko jedno: padać nie przestanie.
Jak zwykle jej nie słuchałam, przekonana, że do godziny 17 na pewno wyjrzy słońce! Bo przecież ten ślub, on miał być na zewnątrz. W altance z kwiatów!
Jako że jestem dość uparta (po kimś to moje dzieci mają ;)), kiedy na niebie zbierały się coraz większe chmury, stwierdziłam, że będę stać w tych strugach deszczu, ale z pomysłu nie zrezygnuję. Mowy nie ma!
A potem zobaczyłam zjeżdżających się gości. Kobiety w sukienkach na ramiączkach, dzieci bez rajstopek i kurtek… Słupek rtęci w termometrze niebezpiecznie zbliżał się do 10 stopni, bo wiadomo, że na nasz ślub musiała przyjść sama pani jesień, no nie odpuściłaby TAKIEGO WYDARZENIA. Spasowałam. Niech będzie. Weźmiemy ślub w… Pokoju.
Ja prdl. Byłaś kiedyś na ślubie w pokoju? Bo ja tak – na moim własnym!
MIAŁO BYĆ TAK PIĘKNIE, A WYSZŁO JAK ZAWSZE ;)
Nie no, żartuję. Było pięknie. Co prawda bywałam na lepszych ślubach, ale ksiądz stanął na wysokości zadania i odprawił naprawdę wzruszającą ceremonię. Nawet Piotr pamiętał, żeby zabrać obrączki z domu! Tylko ja cały czas chichrałam się z nerwów, bo też moja mała bratanica tuż za moimi plecami wykrzykiwała, że ma dość, nudzi się, chce stąd wyjść. Skończcie już te cyrki!
A po południu następnego dnia wróciliśmy do naszego mieszkania. Piotr przeniósł mnie przez próg i wcale nie zaryłam głową we framugę. Ale odpaliłam komputer, żeby obejrzeć pierwsze zdjęcia nadesłane przez rodzinę. Żeby znowu poczuć klimat minionej nocy… I tak dowiedziałam się z internetu, że zaraz po tym, jak powiedzieliśmy sobie „i nie opuszczę cię aż do śmierci”, jakiś szaleniec wystrzelał 80 osób na wyspie Utoya w Norwegii. Jakby tego było mało, internet wypluł mi informację, że Amy Winehouse tak świętowała (raczej nie na naszą cześć), że już się nie obudziła.
Ja nigdy nie byłam jakoś specjalnie sentymentalna. Zapytana o datę naszego ślubu na przykład za diabła nie potrafię jej sobie przypomnieć! Ale wiesz, wystarczy, że wstukam w Google: „Breivik” i już. Wszystko wiem. 22 lipca 2011 roku.
Dokładnie 7 lat temu. Takie to były właśnie nasze złe dobrego początki. Bo nie wszystko co dobre zaczyna się dobrze, ale hej! Najważniejsze przecież, że właśnie tak się kończy. Prawda?
pałac w Wąsowie spłonął?
Tak. Koniec lutego 2011.
No, ale przecież jeszcze się nie kończy tylko trwa i ma się świetnie( tak przynajmniej się wydaje)
O matko, ale historia. Gdyby mi ktoś opowiadal, że w internecie to czytał, to bym nie uwierzyła. Ale mimo przeciwności wszystko sie układa! Super.
Ooooo to dopiero przygoda! A jak teściową straszyla mnie ze nasza sala spłonie do wesela to ja się śmiałam ? Wy jesteście tak fantastyczni, że nic żadne złe przygody Was nie powalą.
Dawno się tak nie uśmiałam :-) I tylko dlatego, że mi też się zdarzają takie rzeczy, więc rozumiem bardzo dobrze. 6 dni przed ślubem wyszedł mi na oku jęczmień. Spytałam lekarza, czy do soboty zejdzie, bo mam ślub. „Czyj?”. „Mój”. Mina lekarza bezbłędna. Dzień przed ślubem zachorowałam. Później okazało się, że to alergia, z którą poradziłyby sobie zwykłe leki przeciwalergiczne, ale w dniu ślubu miałam zatkany i baaaardzo czerwony nos. Na tle białej sukni wyglądał nieszablonowo. A i tak wspomnienia są świetne.
Przyjemnie tak sie… posmiac z cudzych nieszczesc. Ja tak mam z urzedami – masakra – moje wnioski i podania gina, a jak sa opracowane to blednie, duzo by opowiadac. Na przyklad jeszcze na studiach chcialam zamienic kupione w Mediolanie liry na zlotowki i…. jeden banknot okazal sie falszywy, a po kilku miesiacach dostalam pismo, ze umorzono sledztwo przeciw mnie jako falszerzowi. ? Nawet nie wiedzialam, ze moglabym byc podejrzana. A kilka lat temu moje dziecko bylo bez miejsca w szkole, bo podanie zaginelo na drodze urzedowej. I nigdy sie nie odnalazlo, na szczescie mialam Kopie ze stemplem. Ale u mnie niemal kazda sprawa urzedowej tak sie komplikuje, musze monitorowac kazdy, kazdusienki etap. Problem w tym, ze ja juz pracuje na pelen etat.
Jej, ale historia!
Tyle wydarzyło się w jednym roku i wokół Waszego ślubu, nie do wiary!
Dobrze, że teraz wszystko się ułożyło :)
[…] 9. Pałac, w którym mieliśmy sobie przysięgać na śmierć i życie – spłonął. […]