Poród w filmach vs poród w rzeczywistości
To prawda, żadna z nas nie bierze filmów na serio. Wiemy przecież, że rzadko kiedy po pierwszym pocałunku powinny iść napisy końcowe z romantyczną muzyką w tle dającą do zrozumienia: „i żyli długo, i szczęśliwie”. To raczej dobry wstęp do całej serii komedii pomyłek. Tak samo nie sztuką jest doprowadzić faceta do ołtarza – na czym skupiają się scenarzyści – sztuką jest nauczyć go po sobie sprzątać (że też nikt nigdy nie nakręcił filmu o tych skarpetkach porozrzucanych po całym domu!). Podobnie jest zresztą z porodami – to, co widzimy na ekranie ma z prawdziwym życiem tyle wspólnego, ile nowa twarz Mai Sablewskiej z dietą.
1. The beginning.
FILM: zawsze zaczyna się od kałuży. Nagle wszyscy zaczynają krzyczeć i biec przed siebie, jakby brali udział w wyścigu po Crocsy w Lidlu. Kobieta wrzeszczy, jakby czuła główkę między nogami, więc w locie chwyta tylko małą torebkę na szminkę i kartę kredytową, a jej facet w popłochu organizuje transport. Nie masz pojęcia, jakim cudem w ogóle udało mu się zrobić dziecko (że wiedział co do czego), bo zbyt rozgarnięty nie jest: nie tylko nie potrafi sam zawieźć swojej kobity na porodówkę, ale również nie wie, jak zadzwonić po taksówkę ani nie może jej złapać. Ostatecznie wymyśla, że zaniesie ją przez całe (wielomilionowe!) miasto na rękach. Albo zatrzymuje rikszę. Lub kradnie rower jakiemuś dziecku.
RZECZYWISTOŚĆ: kiedy w nocy pojawiają się pierwsze skurcze, cieszysz się, że spoko, lajcik, jak tak ma wyglądać poród, to przecież dasz radę! Nic wielkiego. Zawsze wiedziałaś, że wszystkie te baby opowiadające mrożące krew w żyłach historie o swoim porodzie zwyczajnie przesadzały. Mięczaki! Sama idziesz pod prysznic, układasz włosy, przygotowujesz kanapki na porodówkę i sprawdzasz, czy na pewno wszystko spakowałaś. Z podekscytowania nie możesz zasnąć, a po kilku godzinach budzisz swojego faceta całusem w usta ze słowami: „Kochanie! To już!”. Razem liczycie skurcze i odstępy pomiędzy nimi, a kiedy kolejny zwala cię z nóg, twój mężczyzna przytomnie prowadzi cię do samochodu i bez szwanku (nie licząc tego, że ignoruje wszystkie czerwone światła w mieście!) dowozi do szpitala.
2. Przyjęcie do szpitala.
FILM: rodzącą lekarze od razu sadzają na wózek i zabierają na salę, a formalności – które trwają minutę! – załatwia na recepcji facet. Pięknej takiej, kolorowej i jasnej. Panie pielęgniarki są zawsze ubrane na różowo i uśmiechają się zza swojego komputera, popijając sojową latte ze Starbucksa (zbliżenie na logo).
RZECZYWISTOŚĆ: na izbie przyjęć spędzasz kilka godzin, siedząc na niewygodnym taboreciku w zimnym korytarzu. Ostatnia nieprzepalona świetlówka mruga do ciebie z sufitu. Co jakiś czas nadąsana pielęgniarka woła cię do gabinetu, żebyś ręcznie wypełniła tonę niepotrzebnych papierzysk, co robisz, łapiąc oddech jak ryba wyrzucona na brzeg pomiędzy jednym a drugim skurczem. Data urodzenia myli ci się z datą ostatnich badań, a PESEL z aktualną wagą. Znowu wypraszają na korytarz. Znowu zapraszają na badanie. Lekarz dopija herbatę z PRL-owskiej szklanki, a ty w tym czasie przebierasz się w nocną koszulę w obskurnej toalecie dla gości szpitalnych. Potem idziesz długim, zimnym korytarzem do odrapanej windy, ciągnąc za sobą po podłodze zbyt ciężką torbę, w której zmieściło się pół twojego domu, a nie tylko szminka i karta kredytowa. Mąż ze względu na procedury musi dojść do ciebie innym wejściem. Na gołych łydkach masz już gęsią skórkę i w tych sprzyjających okolicznościach czujesz się bardziej jak bohaterka horroru niż komedii romantycznej.
3. I… Akcja!
FILM: główna bohaterka przestaje się nagle spieszyć, leży po prostu uśmiechnięta na łóżku i wygląda absolutnie olśniewająco, zupełnie tak, jakby do szpitala dotarła rządową limuzyną, a nie w rikszy (albo na dziecięcym rowerku, pedałując zaciekle, bo mężczyzna jej życia zdążył przynajmniej trzy razy zemdleć po drodze).
RZECZYWISTOŚĆ: postanawiasz iść z tego całego szpitala w diabły. Przerwać akcję porodową, wyrwać wenflon z dłoni, wybiec na ulicę i udawać, że nigdy nie byłaś w ciąży. Jednak ból, który dopada cię na korytarzu, sprawia, że potulnie wracasz na salę. Zaczynasz negocjacje: położną błagasz o epidural, gaz rozweselający lub dolargan (a najlepiej wszystko to razem!), lekarza o cesarkę, a męża, żeby cię dobił. Kiedy kolejny skurcz pojawia się w chwili, w której dopiero co skończył się poprzedni, dociera do ciebie, że nie ma odwrotu: co weszło, wyjść jakoś musi. Wtedy właśnie bierzesz głęboki wdech, a wraz z nim pojawia się pewność, że – cholera! – urodzisz to dziecko! Tyle przecież zniosłaś, teraz to już naprawdę dasz sobie radę ze wszystkim!
Ten, kto stwierdził, że facet jest silniejszy od kobiety, z pewnością nigdy nie był na porodówce!
4. Punkt kulminacyjny.
FILM: aktorka wygląda jak te wszystkie babki zebrane do kupy w czasie Czarnego Protestu. Tylko groźniej. Wrzeszczy, przeklina i doskonale wie, czego chce. A chce, żeby dziecko znalazło się po drugiej stronie brzucha. Teraz, natychmiast! W tym czasie jej facet znowu mdleje albo zagląda tam, gdzie nie powinien.
RZECZYWISTOŚĆ: właściwie wszystko jest tak samo. Tylko zabawniej. Może z wyjątkiem faceta, który okazuje się w chwili porodu całkiem przydatny. Zawsze możesz go podrapać, ugryźć w policzek, żeby też trochę pocierpiał lub po prostu wyzwać za to, co ci zrobił. Bo nawet jeśli na co dzień bywasz łagodna jak baranek i nie zdarza ci się przeklinać, to jednak na porodówce większość z nas zachowuje się tak, jakby lekcje pobierało u samego Liroya. Zanim ten został posłem z gładko zaczesaną grzywką ofc. Ja na przykład, kiedy przy przyjęciu do szpitala trzeba było wpisać jakiś zawód, jak zawsze w takiej chwili podałam mój wyuczony, czyli „nauczycielka”. Już po wszystkim pani doktor, która odbierała mój poród, zapytała: „To teraz przyznaj się, jakiego przedmiotu uczysz? Łaciny???”.
5. The end.
FILM: świeżo upieczona mama dostaje na ręce dorodne, sześciomiesięczne, różowe, czyściutkie niemowlę i oddycha z ulgą zupełnie tak, jakby najgorsze miała za sobą.
RZECZYWISTOŚĆ: jak jest naprawdę, pisać nie będę, bo albo już o tym wiesz, albo wkrótce sama się przekonasz :).
SPODOBAŁ CI SIĘ TEN WPIS? UWAŻASZ, ŻE JESZCZE KOMUŚ MOŻE SIĘ PRZYDAĆ? BĘDZIE MI BARDZO MIŁO, JEŚLI:
- polajkujesz go albo udostępnisz na moim fanpejdżu,
- dasz mi o tym znać komentarzem,
- zaobserwujesz mojego Facebooka, żeby być ze wszystkim na bieżąco,
- dołączysz do nas na Instagramie :)
wszystko spoko tylko co do przyjęcia do szpitala w moich przypadkach na szczęście było normalnie :D
Za pierwszym razem tak miałam, nie wiem, czy to reguła, bo przy drugim porodzie w innym szpitalu zjechałam z patologii ciąży, więc już wszystkie moje dane mieli, a co nie mieli, to dopytali, jak już leżałam pod ktg i kocykiem, czekając na przyjazd męża :).
Hahaha świetnie to ujęłaś! U mnie było podobnie ale inaczej – wiadomo ;)
Rodziłam w prywatnym szpitalu, więc mega czysto, wygodnie i położne były w różowym fartuchu ;)
Co do porodu to męczyłam się ok 4,5 h, finał zakończył się cc spowodowany 2-3 akcjom zagrożenia życia małego. Okazało się, że zbyt krótka pępowina nie wypuściłaby go na zewnątrz, zatrzymał się w kanale rodnym :(
Ogólna ocena porodu – hmm… 4+
Ps. Nie mogę się zalogować przez fb, dlatego muszę komentować jako gość ;/
Świetnie opisane :D Zwłaszcza punkt o półrocznym, czyściutkim niemowlaczku w filmach :)
Półrocznego nie miałam to fakt,ale pierwsza córka była.. a właściwie nie była umazana,sami byliśmy zdziwieni ;) a że biorą półroczne do filmów to w zasadzie teraz przestałam się dziwić odkąd jestem mama,nikt chyba nie chce takich maluszków bez jakiejkolwiek odporności narażać na styczność z tabunem ludzi i bakterii…jest to jednak skrzywienie rzeczywistości ha ha…tak jak wszystkie filmy o milosci,kończą się jak ludzie zaczynają ze sobą byc,a potem już o codzienności nikt romansów nie kreci…pranie mózgu ta telewizja! ;)
Ja jestem po matematyce to pesel przez sen dyktuję :P
Pamiętam górę papierków, jedno badanie (2,5cm) i szczerze – dalej już przez mgłę :D
W trakcie porodu dzielnie powiedziałam, że wytrzymam bez środków przeciwbólowych, by 2 skurcze później wysłać męża do położnej błagać o Dolargan :) także mąż się przydaje ;) plus przypominał mi, że mam oddychać bo jakoś nie mogłam o tym pamiętać :)
Ja za pierwszym razem też zapomniałam o oddechu, w ogóle nie przygotowałam się, bo myślałam, że tego pilnuje położna, a położnej nie było :). Więc po wszystkim miałam pretensje do męża, że mi nie pomagał. Dlatego przy drugim porodzie ciągle przypominał o tym oddechu i myślałam, że go ZABIJĘ, bo już doskonale wiedziałam, co mam robić i niepotrzebnie tylko mi przeszkadzał i wytrącał z rytmu :).
Oj, jakie to prawdziwe :-) pamiętam wszystko z moich dwóch porodów SN, każdy detal, baaaa, z drugiego pamiętam każdy skurcz (cholera za drugim razem boli bardziej, niż za pierwszym!). Nie klęłam podczas żadnego z porodu, za to darłam sie wnieboglosy ;) za drugim razem złapałam meza mocno za szyje, na co lekarka stwierdziła, ze zaraz mu głowę urwe haha :D
A, i taki detalik, malenkiiii, moj szpital nie praktykuje znieczulen, także tego…zapomnij że dostaniesz cos oprócz zastrzyku na rozluźnienie szyjki tudzież oksy :P
Mój mąż wyszedł z porodówki bardziej poobijany ode mnie :). Ale dzielnie to zniósł i potem ani razu słowem nie wspomniał, że prawie mu rękę złamałam czy odgryzłam palca! :)
U mnie poród zdecydowanie nie przypominał tego z filmów. Na pewno nie wyglądałam zbyt atrakcyjnie w pocie i krwi :) ale darlam się wniebogłosy zupełnie jak na filmach… Moja sąsiadka z sali rodziła naprzeciwko. Zapytała lekarza, czy ta pani co tak krzyczy ma znieczulenie. Odpowiedział, że nie. Na to ona:”to ja po proszę „:)
Miałam to szczęście,ze oba porody,mimo,ze różne przeżyłam bardzo gladko!Pierwszy ze znieczuleniem zewnatrzoponowym,gdzie przed akcja tak się wyciszylo,ze bardziej czułam się jak w hotelu niż na porodowce.Lezalam jak dupna pani na łóżku i oglądałam tv.Jak doszło do akcji nawet się nie spocilam a malutka była czysciutka i nie przypominała Kalisza ani trochę ;) Niepotrzebnie spojrzałam tylko w lustro naprzeciw mnie,gdy potwór w postaci łożyska się katapultowal!Za drugim razem nie chciałam przeżywać skurczy w szpitalu,wiec się ociągałam do tego momentu,ze położna do samego końca oklamywala mnie,ze zaraz dostanę znieczulenie,na które jak obie widzialysmy było zwyczajnie za pozno.Wtedy już było bardziej filmowo,bo nieco się darlam…uczepilam się gazu,ktory mężowi kazali zabrać i co chwile musiałam utwierdzac polozna,ze nie nacpalam się za ostro i naprawdę kontaktuje.Druga cora już bardziej rzeczywiście wygladala,byla oklejona i inne takie,ale równie slodka!Po całej akcji własnoręcznie zanioslam ja na salę do lozeczka,bacznie obserwowana przez wszystkich komentujących „o matko ona sama ja niesie” i próbujących mnie przekonac,ze to niebezpieczne. W końcu kiedyś baby rodziły w polu a zaraz potem wracaly do kopania ziemniaków ;) Filmów naogladal się mój maz,bo pamiętam jak powiedzialam,ze odeszły mi wody i musimy jechać sprawdzał podłogę i nie widząc kałuży mowil,ze chyba mi się wydaje… a ja zaś dalam popis przy pierwszym pobycie w szpitalu,gdzie zawolalam pielegniarke bo mala zrobiła kupe,o smulce czytalam,ale,zeby taki maluch tyle mógł naprodukowac nie wiedzialam!Uspokoila mnie,ze to normalne i wróciła się do swoich obowiązków podsmiewajac się pewnie,z mojego alarmu ;) Rodzilam w Irlandii,nie wiem jakie są standardy w Polsce,ale było „milo”,czysto i profesjonalnie a jedzenie w szpitalu bez porównania (z tego co słyszę i pamiętam odwiedzając innych jeszcze w PL),domowy obiadek!
W Polsce zależy od szpitala, ja za pierwszym razem np. trafiłam fatalnie (ale szpital opinie w sieci ma dobre – jak się później okazało, są moderowane, wiem, bo moje kiepskie zniknęły z ich strony facebookowej :)), więc za drugim razem poszłam już za głosem rasowych poznanianek, które mówiły, że jak rodzić, to tylko w Raszei. Było przemiło i opieka pierwsza klasa (zarówno lekarska jak i położnicza, a leżałam tam długo, bo najpierw na patologii ciąży: panie położne traktowały mnie i inne pacjentki jak rodzone córki). Sam ordynator zajrzał na salę po porodzie sprawdzić, czy wszystko ok (podejrzewam, że odwiedza tak każdą rodzącą), choć podobno sieje postrach zarówno wśród pacjentów, jak i personelu, ale widocznie tak musi być, żeby wszystko działało jak należy :).
Tylko to jedzenie faktycznie kiepskie zarówno w pierwszym jak i drugim szpitalu. Nawet robiłam zdjęcia i wysyłałam mężowi, żeby się pośmiał: dwa kawałki suchego chleba i pół plasterka metki albo… Pięć klusek polanych masłem na obiad :). Gdyby nie dostawy męża, padłabym z głodu, a wcale nie potrzebuję dużo jedzenia, żeby przeżyć ;).
W Polsce szpitale znam tylko z odwiedzin rodziny, czy znajomych,ktorzy tam wylądowali i oby tak zostało! Tutaj pierwszy kontakt ze szpitalem miałam sprzatajac tam przez rok (należę do standarciakow zaczynających za granicą na miolte lub przy zlewie,nie żebym teraz na szczycie byla…). Irlandzki szpital (bazuje na jednym,ktory znam) nie smierdzi!To mnie zaskoczylo!Tzn pot i siki są wyczuwalne tam gdzie czuje się je i w Polsce,ale nie miesza się to z…? Czego oni używają do dezynfekcji?Chloru?A jedzenie jest pyszne,porcje restauracyjne a smak domowy,coleslaw dla mamy karmiącej piersią trochę przegiecie,ale nie będę się czepiac.Tylko wlasnie….jako mama miałam opiekę medyczna w ciąży łącznie z czasem połogu nieodplatna,przy chorobach wygląda inaczej,dostajemy rachuneczek jak po pobycie w pensjonacie,a wtedy to już troszkę gorzej to jedzenie i brak śmierdzącego wszędzie chloru się przedstawia zapewne
A w Irlandii płaci się co miesiąc na służbę zdrowia (tak jak u nas z podatków na NFZ odciągają kilka stów miesięcznie)? Tak tylko pytam, bo bardzo mnie to zastanawia. Ogólnie (nie licząc samego porodu i pobytu w szpitalu – to miałam również za darmo, a raczej z podatków) ja zazwyczaj płacę podwójnie: na publiczną służbę zdrowia, bo muszę i na prywatną, bo również muszę :). Szczepienia nie są refundowane, lekarze specjaliści dostępni na za rok (nie tylko specjaliści zresztą, ostatnio jesteśmy zmuszeni chodzić prywatnie nawet do pediatry, bo o 8 otwiera się linia telefoniczna na zapisy, a o 8:01 nie ma już wolnych miejsc). Kiedy mój malec dostał skierowanie do szpitala, to przesiedział na korytarzu izby przyjęć 8 godzin (tak, dwuletnie wtedy dziecko: bez picia, jedzenia, z zapaleniem płuc) po czym usłyszał, że jednak ma wracać do domu, bo nie ma miejsc :).
Przyznam szczerze i z wstydem trochę, że do końca nie wiem jak to dziala.Jest tak,że odciagają z wypłaty PRSI i miesięcznie wychodzi poniżej stowki (euro),w moim przypadku,jeśli dobrze kojarze,bo zależne jest to od wypłaty. Jest to składka na ubezpieczenie spoleczne,którą płaci pracujący jak i również jego pracodawca,jesli pracownik ma do 300 tygodniowo składki odciagane są tylko od pracodawcy. Na tej podstawie otrzymujemy chorobowe,zasilki…można raz na pół roku zrobić przegląd u dentysty,ubiegac się o zwrot leczenia po wypadku w pracy,badz w związku z chorobą zawodowa. Jeśli nie masz karty medycznej (zarabiasz za duzo) płacisz za każdą wizytę czy to u lekarza rodzinnego,czy w szpitalu. Dzieci do lat 6 mają opiekę lekarza rodzinnego za darmo,trzeba tylko zarejestrować. Wizyta u specjalisty nie kosztuje Cię nic,jesli twój lekarz Cię na nią skieruje (płacisz lekarzowi pierwszego kontaktu tylko), ale oczekiwanie minimum 2miesiace. U lekarza rodzinnego potrafię czekać ok 2h z chorymi dziecmi,bo tu nie ma zasady przepuszczania dzieci (mówię o sytuacji gdzie umawiam się na godzine,ale kolejka żyje własnym czasem). Szczepienia odbywają się w tym samym miejscu,gdzie czekają chorzy, plus taki, że są darmowe. Taki amerykanski system panuje,dobrze mieć prywatne ubezpieczenie zdrowotne,bo inaczej tylko kredyt na spłatę zadłużenia w szpitalu,choc jest też jakiś limit. Generalnie co mnie tutaj dziwi,to fakt,ze lekarza powinno się wstydzić i rozbieranie „do rosolu” jest niestosowne ;) nie ma też syropow dla maluchów, a pielęgniarka u lekarza proponuje mi wodę z kranu dla dziecka…
Swietne. Dokladnie tak u mnie bylo – z tymze przy pierwszym torbe mialam juz spakowana 2 tygodnie wczesniej, za to chyba nie umylam wlosow (a to dlatego, ze wody mi odeszly, bez skurczyi jak pamietalam ze szkoly rodzenia mialam jak najszybciej znalezc sie w szpitalu), Przy drugim po pierwszych skurczach uswiadomionych sobie podczas kapania starszej („To juz? A ktory to miesiac?” ;))) zdazylam i spakowac torbe i wlosy umyc i bez paniki czekalam na meza po nocce (starsze spalo w domu, wiec nie mialam wyjscia). Notabene jak dotarlam z kolezanka do szpitala i naczekalam sie swoje, odeslano mnie po ktg do domu: („I jak nic nie bedzie to prosze za dwa dni do kontroli”), a ja wiedzialam, ze „jeszcze tu wroce”. I rzeczywiscie wrocilam tego samego dnia. Przy synku autentycznie myslalam, ze urodze na korytarzu, bo najpierw nas przyjeli, ktg, badanie i wyslali na spacer a jak wrocililsmy – nikogusienko w zasiegu wzroku i glosu, a obok para na lyzeczkowanie – swiadek moich wygibasow przy kazdym skurczu. Chyba nigdy nie czulam sie tak upokorzona jak wtedy. Notabene jako VBAC powinnam byc chyba pod nalezyta kontrola i pewnie bym byla, gdyby udalo nam sie kogokolwiek znalezc na tej cholernej porodowce. Jak w koncu cos sie ruszylo (chyba krzyczalam jednak za glosno, w kazdej przerwie miedzy skurczami przepraszajac owa pare) to rzeczywiscie na sali nie zagrzalismy miejsca, niewiele brakowalo. Za to ostatnia faza byla niemal zabawna – maz gadal z lekarka i polozna, a ja przerywalam im co chwile konwersacje informujac, ze skurcz idzie i ze maja sie prosze koncentrowac na mnie. :) Tez krzyczalam, ale w tej ostatniej fazie nie tyle z bolu, tylko to wlasnie bylo cos w rodzaju okrzyku wojownika. Porod synka wspominam bardzo dobrze i kiedy zatarlo sie wspomnienie bolu najgorszym wydaje mi sie wlasnie to czekanie, to ktg trwajace wiecznosc, to pozostawienie samej sobie na korytarzu porodowki. Aha, na wozku nie jechalam, tylko na lozku juz po na sale, co wiecej, jeszcze musialam biegac na okolo szpitala z kaszlacym mezem i slizgajac sie po lodowej skorupie. Ja chyba, kurna chata. z jakiegos innego filmu jestem.
Ja też bardzo dobrze wspominam drugi poród i tak jak piszesz: najgorsze dla mnie było położenie pod ktg, kiedy dotarłam na porodówkę, nosz fuck, ból nierozchodzony razy milion (co ciekawe: przy pierwszym porodzie tak bardzo bolało, że nie mogłam chodzić; przy drugim za to biegałam po sali, bo to autentycznie działało lepiej niż jakiekolwiek znieczulenie). Od razu pod tym ktg skurcze mi się zatrzymały, położne: no to jeszcze sobie pani tutaj posiedzi dobrych kilka godzin, a ja przecież przyjechałam z dużym rozwarciem, skurczami co 5 minut, no jak kilka godzin? Oczywiście urodziłam godzinę później, bo jak tylko wstałam, skurcze co 3 minuty, co 2, co jedną – błyskawica. Wtedy na moment zajrzała położna wezwana przez męża, żeby przygotować mi kąpiel, przed kąpielą oczywiście badanie, no i w trakcie tego badania: „Oj, to pani już tak zostanie, mamy 9 cm, za kilka minut rodzimy!”. Byłam autentycznie wściekła, że to już i nie uda mi się nawet na moment do tej wanny wskoczyć, bo tyle dobrego o tym słyszałam :).
A co do wózka: przy pierwszym porodzie straciłam sporo krwi (poród z komplikacjami), miałam głęboką anemię, mówię do położnych, że zemdleję (było mi słabo na leżąco), ale kazały mi wstać i iść na poporodowy na nogach (z torbą i wózkiem z dzieckiem, haha), więc usiadłam i tak im padłam. Od razu znalazł się wózek, żeby mnie przewieźć :). Potem ta sama gadka była za każdym razem na oddziale poporodowym: „Proszę wstać!”, „Ale lekarz zabronił, mam dużą anemię”, „Proszę wstać! Trzeba chodzić!”, wstawałam i bęc. Wtedy położne szybko w kartę, która wisiała na łóżku: „Aha, rzeczywiście, pani tu ma nieciekawe wyniki krwi. Nie można było tak od razu mówić?!”.
Za to po drugim porodzie w innym szpitalu czułam się świetnie, ale wózek sam podjechał i jak ta królowa zajechałam sobie na oddział poporodowy, jedna położna prowadziła wózek i niosła torbę, druga wiozła dziecko tuż za mną. Na tym drugim oddziale położne też troskliwie: „Czy pani się czuje na siłach? Może ja zaprowadzę do toalety? Może pomóc? Nie? To poczekam pod drzwiami, w razie czego proszę wołać”, ale tu już sama śmigałam całkiem sprawnie i bez żadnej pomocy :). I się okazuje, że w jednym mieście tak totalnie różne podejście do rodzących można mieć :).
Ja tez tak najwyrazniej mam – pod ktg skurcze mi zanikaly a przy kazdym badaniu u gina skakalo cisnienie, choc dlugotermiowe mierzenia w domu nie potwierdzaly. Po porodach (i po samodzielnym zdiagnozowaniu ciazy pozamacicznej, bo tez chodzilam z nia kilka razy do gina zanim (sama) nie „skierowalam” sie do szpitala) wiem jedno – we wszystkich tych sytuacjach potrafilam ocenic prawidlowo sytuacje – czy to patologiczny pierwszy porod i komplikacje po nim, czy to ze drugi sie zaczal mimo, ze ktg mowilo cos innego. Niestety jestem malo asertywna i czesto musi byc sytuacja krytyczna bym zostala wzieta na serio. Jak u Ciebie z ta anemia. Ale przy trzecim im pokaze ;) (just kidding, chociaz zawsze chcialam miec trojke, ale na razie nic z tych rzeczy).
Ja też Poznanianka i ciekawi mnie bardzo, jaki to był ów szpital, w którym rodziłaś pierwsze dziecko?
O Raszei słyszałam i dobrze i źle, ale przy drugim dziecku, za sprawą Twoich o nich opinii, chyba się właśnie na ten szpital zdecyduję :)
Szpital Świętej Rodziny – wybrałam go, bo to jedyny, w którym cztery lata temu było dostępne znieczulenie zewnątrzoponowe.
Czasami rodzą i jeszcze starsze. Co prawda w Australi kobieta urodziła dziecko wielkości i ciężaru mojego 2 i pół letniego syna (bagatela 18 kg), ale w filmach, to nagminnie się kolosy rodzą. Uśmiałam się trochę ;)
W punkt, po prostu cały wpis w punkt. A co się naśmiałam to moje :)
ostatnio przypadkiem włączyłam ten serial na TVN z szansą w tytule i zobaczyłam poród zbliżony do prawdziwego. Aktorka była spocona, rozczochrana, miała wypieki na twarzy i parła jak należy. Ktoś, kto pisał scenariusz chyba miał okazję uczestniczyć w czymś takim, a produkcja nie bała się pokazać „brzydkiej” prawdy.
A u mnie przyjęcie wyglądało jak w filmie moze nawet lepiej . Rodziłam w Niemczech i tam papierkowa robotę wykonuje sie miesiąc – dwa miesiące przed porodem (jedziesz te dwa miesiące czy miesiąc przed sie zameldować do szpitala ) jak przyjeżdżasz rodzic zajmują sie tobą a nie jakimiś świstkami . Mam możliwość porównanie porodu w Polsce do porodu w Niemczech , rodziłam tu i tu . W Niemczech leżałam w wannie z mężem wszyscy przemili, troszczą sie o Ciebie . W Polsce mdlałam co jakiś czas przy porodzie to wszyscy krzyczeli na mnie gdy tylko Sie ocknęła .. w Niemczech jak widzieli ze odpływam zaraz dostałam kroplówkę i potem było Ok. Po porodzie zawożą kobietę z dzieckiem na łóżku do sali, w Polsce sama zasuwaj do sali przecież tylko rodziłas ci to takiego . Dziecko jest cały czas przy matce,(chyba ze jesteś zmęczona to bez problemu wezmą dziecko i sie nim zajmą ) przy każdym badaniu matka musi byc (w Polsce zabierali dziecko nawet nie mówiąc po co , gdzie ) mleko jeśli potrzebujesz dostajesz jakie chcesz i kiedy chcesz w Polsce trzeba sie prosić o 30ml co trzy godziny . (Karmiłam piersią mowię na przykładzie moich sąsiadek z sali ) Po porodzie w Polsce przez miesiąc siedzieć chodzić i leżeć nie mogłam , po tym w Niemczech mogłam wszystko jakbym nie rodził tak sie czułam . Polska jest we wszystkim daleko , daleko w tyle . Pozdrawiam :)
Świetne porównanie :)
Nie przebierałam się w obskurnej toalecie, nie było tony papierzysk, mąż był cały czas ze mna, na izbie w sumie spędziłam pół godziny, a nie kilka godzin. Nie straszmy tak przyszłych Mam.?
Jasne. Najlepiej mówmy, że poród jest pięknym uniesieniem i że boli, ale do wytrzymania, za to lekarze i położne są nie tylko pomocni, ale jeszcze noszą rodzącą na rękach!
W dodatku świat po porodzie wygląda zupełnie jak na reklamie Pampersa, małe dzieci tylko śpią i gaworzą, a ich kupka pachnie fiołkami. Po co straszyć przyszłe mamy? Niech dostaną obuchem rzeczywistości w momencie wydania na świat potomka i zastanawiają się miesiącami, ba! Latami: co ze mną nie tak??? Przecież miało być tylko pięknie??? Przecież dokładnie tak mówiły inne mamy???
To mój blog i mogę pisać na nim co chcę. Nie tworzę fantastyki na życzenie jednej czytelniczki.
Jeśli chcesz, załóż swój i pisz tam to, co Ty będziesz chciała :). Polecam!
Wiadomo że porody w filmach aktorskich to bzdura, ale te w rzeczywistości to wcale nie muszą być złe.
Mogą być piękne i naturalne. Również można rodzić w domu.
Warto zwrócić uwagę, że prawie wszystkie kobiety drą się gdy rodzą bezmyślnie, czyli chociażby parcie na siłę (często wina położnych bo tak każą) i w pozycji horyzontalnej.
Mało która kobieta będzie przeklinać, być agresywna czy krzyczeć, jeśli to ona decyduje o swoim porodzie.
Krzyczą te które zdają się na „pomoc” lekarzy i położnych i rodzą na plecach.
A tak to nie powinno być. To kobieta powinna decydować o swoim porodzie, a lekarze/położne mają być jedynie na wszelki wypadek gdyby coś poszło nie tak.
W szpitalu większość porodów to patologia. Można przeczytać że tylko 7 procent kobiet rodzi w szpitalu naturalnie.
I o czym to świadczy?
Przecież to jasno mówi o tym, co tam się wyprawia.
Nie pozwala się kobietom rodzić naturalnie i swoim rytmem, ale sztucznie przyśpiesza się porody, a pod koniec często okalecza kobietę nacinając jej krocze.
Porody są piękne, ale tylko te naturalne. W szpitalu to jedna wielka patologia.
Tylko 7 procent kobiet rodzi naturalnie.
Najlepsze są pozycje wertykalne, a nie horyzontalne.
Te wszystkie kobiety, które wydzierają się lub przeklinają podczas porodu to rodziły na plecach.
Również sztuczne przyśpieszanie porodu to głupota, a zarazem norma w szpitalach.
A już myślałam że tylko ja chcialam uciekać. Najlepiej oknem. W piżamie. W listopadzie :P
[…] zazwyczaj porody w filmach są bardzo zabawne: ktoś tam biega, krzyczy, szuka taksówki czy jedzie do szpitala na rowerze i […]